Autobusy wydawaly mi sie ruchomymi kamienicami, a samochody szarzujacymi sloniami. Moj nadczuly wzrok jedynie pogarszal sytuacje; oslepiajace barwy sprawialy, ze odczuwalem jeszcze wiekszy strach. Rumbo natomiast wydawal sie niczym nie przejmowac. Zrecznie wymijal przechodniow i po pasach pokonywal niebezpieczne jezdnie, zawsze czekajac, az jakis czlowiek przejdzie po nich pierwszy. Podazalem za nim, starajac sie byc ruchomym przedluzeniem jego ciala.
Dotarlismy do halasliwego miejsca, w ktorym mimo wczesnej pory bylo mnostwo ludzi, krzatajacych sie, spieszacych, krzyczacych, niespokojnych. Zgielk czyniony przez wrzeszczacych ludzi, skrzypiace na betonie kola recznych wozkow i klaksony furgonetek byl ogluszajacy. W powietrzu unosila sie ciezka won mnostwa roznych owocow, zalatujacych ziemia warzyw i surowych kartofli. Gdyby nie panujacy tu bezlad, wydawaloby mi sie, ze znalazlem sie w raju.
Znajdowalismy sie na targu, a wlasciwie nie na targu ulicznym, lecz w krytej hali targowej, do ktorej przyszli restauratorzy, sprzedawcy z zieleniakow, handlarze uliczni – wszyscy, ktorzy handlowali owocami, warzywami czy kwiatami – by hurtem zakupic towar. Przyjezdzaly tu ciezarowki z egzotycznymi owocami przywozonymi na statkach do londynskiego portu. Pelne po brzegi samochody jechaly stad do najrozmaitszych miejscowosci kraju lub z powrotem do portu, gdzie kontenery z towarami ladowano na statki handlowe. Wyklocano sie tu grubiansko przy zawieraniu transakcji i zaciagano kredyty – oczywiscie jezeli splacone byly wczesniejsze dlugi.
Zwalisty mezczyzna z czerwona twarza i byczym karkiem, w nie pierwszej swiezosci bialym niegdys fartuchu pchal kolo nas wozek zaladowany do pelna niebezpiecznie chwiejacymi sie pudlami zielonkawozoltych bananow. Spiewal na caly glos, przestajac jedynie po to, by przyjaznie rzucic jakies niewybredne slowko do spotykanych znajomkow. Nie orientowal sie, ze kisc bananow balansuje niepewnie na wierzchu pudla. Gdy tylko to dostrzeglem, ruszylem za nim, lecz zatrzymalem sie po ostrym warknieciu Rumba.
„Ani mi sie waz – ostrzegl mnie. – Obedra cie tu ze skory, jesli zlapia na kradziezy.”
Wesoly mezczyzna z wozkiem zatrzymal sie, obejrzal i zauwazyl chyboczaca sie na wierzchu kisc bananow. Okrazyl wozek i wrzucil banany do srodka pudla. Zobaczyl nas i wracajac do raczek wozka, przystanal, by poklepac Rumba po grzbiecie. Stwierdzilem, ze takie klepniecie zlamaloby mi kregoslup. Moj nowy przyjaciel zamachal ogonem i sprobowal polizac dlon mezczyzny.
– Czesc, stary. Widze, ze przyprowadziles dzis ze soba kumpla, co? – spytal tragarz, wyciagajac do mnie reke.
Cofnalem sie. Moje nowe cialo bylo zbyt delikatne na tak obcesowe traktowanie. Mezczyzna zachichotal, wrocil do wozka i zaczal znow spiewac falszujac.
Bylem zaskoczony zachowaniem Rumba. Dlaczego zjawilismy sie tutaj, jesli nie moglismy zdobyc jedzenia?
„Chodz”, powiedzial, jak gdyby odpowiadajac na moje pytanie. Ruszylismy dalej, okrazajac sprzedawcow, tragarzy i kupujacych, torujac sobie droge w panujacym tu tloku.
Co pare metrow ludzie przyjaznie klepali Rumba po grzbiecie. Tu i owdzie przeganiali go, a raz musielismy wyminac jakiegos zlosliwego dziadyge, ktory chcial nas kopnac. W zasadzie jednak wydawalo sie, ze moj towarzysz jest tu dobrze znany i akceptowany. Rumbo musial nad tym dlugo pracowac, poniewaz na ogol zwierzeta – z wyjatkiem lapiacych szczury kotow – nie sa tolerowane na targach z zywnoscia, zwlaszcza kiedy sa bezpanskie.
Do moich nozdrzy dotarl nowy cudowny zapach, bez trudu zagluszajacy wonie warzyw i owocow. Wywieral piorunujacy efekt na moj burczacy zoladek. Byla to won smazacego sie miesa. Zorientowalem sie, w ktora strone zdaza Rumbo i wysforowalem sie przed niego, skaczac prawie na blat przewoznego barku z przekaskami. Byl dla mnie za wysoki, zdolalem sie wiec tylko wspiac na niego i z nadzieja wystawic leb. Nic nie widzialem. Jedynie do mych nozdrzy dochodzila smakowita won.
Kiedy Rumbo dolaczyl do mnie, wydawalo mi sie, ze jest porzadnie zdenerwowany.
„Spadaj stad, kurduplu – syknal przez zacisniete zeby. – Wszystko zepsujesz.”
Poslusznie spuscilem lapy ze scianki barku, nie chcac wytracic z rownowagi nowego przyjaciela. Rumbo przeszedl kolo mnie i zajal pozycje, z ktorej byl widoczny dla czlowieka stojacego za kontuarem, po czym szczeknal kilkakrotnie. Nad blatem pojawila sie pomarszczona stara twarz mezczyzny, ktory usmiechnal sie, obnazajac zoltawe pienki zebow.
– Czesc, Rumbo. Jak se radzisz? Cos by sie wtrzachnelo, nie? Moze da sie cos wyskrobac.
Glowa starego mezczyzny zniknela z pola widzenia. Przyskoczylem do Rumba, zachwycony perspektywa jedzenia.
„Siedz spokojnie, szczeniaku. Nie naprzykrzaj sie, bo nic nie dostaniemy”, poinstruowal mnie Rumbo karcacym tonem.
Usilowalem ze wszystkich sil zachowac spokoj, gdy jednak czlowiek zza lady pochylil sie ku nam z soczystym serdelkiem w dloni, tego bylo dla mnie za wiele. Zaczalem skakac z radosci, liczac na poczestunek.
– No co, sciagnales swojego kumpla? To nie psia jadlodajnia, Rumbo. Nie moge karmic wszystkich twoich kolezkow. – Czlowiek z dezaprobata pokrecil glowa, ale rzucil nam serdelek. Skoczylem w jego strone, moj towarzysz byl jednak szybszy. Pozerajac serdelek, jednoczesnie warczal na mnie, co nie jest tak proste, jak sie wydaje. Przelknal ostatni kes, oblizal pysk jezorem i burknal:
„Nie pozwalaj sobie, petaku. Dostaniesz swoje, badz tylko cierpliwy.”
Podniosl wzrok na czlowieka, ktory smial sie z naszej dwojki, i zapytal: „A szczeniak dostanie cos?”
– Cos mi sie zdaje, ze chcesz wydebic poczestunek dla tego psiaka, he? – spytal mezczyzna.
Na twarzy wykwitl mu szeroki usmiech, powieki starych oczu uniosly sie marszczac, a haczykowaty nos jakby zakrzywil sie jeszcze bardziej. Jego twarz miala ciekawa barwe: zolta, z ciemnymi mahoniowymi kreskami biegnacymi rownolegle ze zmarszczkami. Cere mial tlusta, lecz rownoczesnie sucha; oliwkowa opalenizna dotyczyla jak gdyby wylacznie naskorka.
– No dobra, zobaczymy. – Gdy sie odwrocil i juz mial cos dla mnie wygrzebac, za nami rozlegl sie glos:
– Kubek herbaty, Bert. – Jeden z tragarzy oparl sie o kontuar i ziewnal. Spojrzal na nas z gory i cmoknal jezykiem na powitanie. – Lepiej uwazaj, Bert, bo kontrol czepi sie, ze dokarmiasz za duzo kundli.
Bert napelnil kubek ciemnobrazowa herbata z metalowego czajnika i powiedzial: – Ta jest. Zwykle przylazi tylko ten wiekszy. Dzisiaj sciagnal drugiego. Kto wie, moze ten maly to jego robota, w kazdym razie na to wyglada, no nie?
– Nieee… – odparl tragarz. – Duzy to kundel pelna geba, a mlodziak to tylko mieszaniec. Sporo w nim z labradora, do tego… no, niech ja sie przyjrze… troche z teriera. Ladny maluch.
Zadowolony z komplementu zamachalem ogonem i spojrzalem na Berta,
– No dobra, dobra, wiem, czego chcesz. Masz serdelka. Zjedz i zmykaj, bo mi zabiora pozwolenie.
Rzucil mi serdelek, ktory udalo mi sie chwycic w locie. Musialem go jednak natychmiast wypuscic, poniewaz sparzylem sobie jezyk. Rumbo zlapal go, odgryzl polowe i polknal. Rzucilem sie na reszte i zezarlem ja lapczywie. Rumbo odsunal sie na bok, nie przeszkadzajac mi w jedzeniu. Oczy zaszly mi wilgocia od zaru, poczulem ciepla kule przesuwajaca sie wzdluz przelyku.
„Przykro mi, kurduplu, ale znalazles sie tu tylko dlatego, ze cie przyprowadzilem. Musisz nauczyc sie szacunku”. Rumbo podniosl wzrok na starego sprzedawce, warknal tytulem podziekowania i truchtem ruszyl z powrotem.
Popatrzylem na dwoch chichoczacych mezczyzn, podziekowalem i pobieglem za Rumbem.
„Dokad teraz, Rumbo?”, krzyknalem za nim.
„Nie podnos glosu – skarcil mnie, czekajac, az do niego dolacze. – Dowcip polega na tym, by w takim miejscu jak to nie rzucac sie w oczy. Dlatego wlasnie jestem tutaj tolerowany, ze zachowuje sie porzadnie, nie wlaze ludziom w droge i… – spojrzal na mnie znaczaco, poniewaz zauwazyl, ze mam ochote pogonic za pomarancza, ktora stoczyla sie ze stoiska -…nigdy nic nie biore, jesli mi ktos tego nie zaoferuje.”
Dalem sobie spokoj z pomarancza.
Opuscilismy hale, dostajac po drodze do spolki czarnego rozmieklego banana. W podskokach wymknelismy sie na mniej uczeszczane uliczki.
„Dokad teraz?”, zapytalem.
„Teraz ukradniemy troche jedzenia”, odpowiedzial Rumbo.
„Ale sam powiedziales w hali, ze…”
„Tam bylismy goscmi.”
„Aha.”
Znalezlismy jatke przy ruchliwej glownej ulicy. Rumbo zahamowal i zajrzal przez otwarte wejscie.