ekscytacji.
Dotarlszy do szerokiej jezdni, zawahalem sie przez moment, ale na szczescie nie czyhaly tu na mnie zadne smoki. Odglosy byly coraz glosniejsze i wreszcie po wykonaniu zakretu natrafilem na ich zrodlo: wielki plac pelen biegajacych, skaczacych, krzyczacych, wrzeszczacych, chichoczacych, placzacych, bawiacych sie dzieci. Trafilem na szkole. Moj ogon, jakby zupelnie ode mnie niezalezna czesc ciala, zaczal krecic sie jak oszalaly. Rzucilem sie do ogrodzenia boiska i wystawilem przez nie nos.
Ujrzala mnie grupka malych dziewczynek. Podbiegly do mnie radosnie i wyciagnely rece przez prety ogrodzenia, by pogladzic mnie po grzbiecie. Pokrzykiwaly z zachwytem, gdy probowalem skubac je po palcach, starajacych sie pogladzic mnie po lbie; nie zamierzalem gryzc dziewczecych raczek, chcialem jedynie sprobowac smaku ich cial, ich aromatu. Wkrotce kolo mnie zebrala sie duza grupa chlopcow i dziewczynek. Co wieksi chlopcy przepychali sie do przodu. Lapczywie chwytalem wciskane mi w pysk toffi, a dzieci blyskawicznie zabieraly palce, gdy zdawalo sie, ze je polkne razem z cukierkiem. Drobna dziewczynka z jasnoblond wlosami przysunela twarz do mojego pyska. Polizalem jej nos i policzek. Nie odsunela sie, lecz objela mnie za szyje.
Wtedy wlasnie wrocily nawiedzajace mnie ulotne wspomnienia. Kiedys mialem taka dziewczynke! Wydalo mi sie, ze wlasnie ta, ktora mnie teraz obejmowala, nalezala kiedys do mnie. Przed oczyma pojawily mi sie jednak inne rysy. Moja corka miala takie same jasne wlosy okalajace urwisowata twarzyczke, ale niebieskie, nie brazowe, oczy. Wyrwal mi sie okrzyk nadziei, lecz dziewczynka sadzila, ze to jek strachu. Usilowala mnie uspokoic. Prosila, bym sie nie bal. Stalem jak sparalizowany. Po glowie tlukla mi sie jedna mysl: bylem czlowiekiem! Dlaczego stalem sie psem?!
Po chwili paraliz ustapil, swiadomosc dawnego istnienia skryla sie w zakatku, w ktorym stale przebywala, i znow stalem sie tylko psem. (Choc pewnosc, ze w rzeczywistosci bylem czlowiekiem, prawie mnie nie opuszczala przez pierwsze miesiace mojego zycia, a poczucie czlowieczenstwa w konflikcie z psia natura odgrywalo bardzo zmienna role.)
Znow zaczalem wymachiwac ogonem jak flaga. Z wdziecznoscia przyjalem od dzieci wiecej cukierkow. Dzieciaki halasowaly nade mna, usilujac metoda prob i bledow ustalic, jak sie wabie. Za nic nie moglem sobie przypomniec, jak sie wczesniej nazywalem. Na mojej obrozy chlopcy nie znalezli zadnego imienia. Czlaptus, King, Reks, Dupogab (Dupogab! – co za popapraniec mogl to wymyslic) – na dzwiek tych wszystkich imion wymachiwalem ogonem jak szalony. Nie znaczyly dla mnie nic, tak samo zreszta jak dla wszystkich psow, ktore reaguja wylacznie na znany dzwiek. Bylem po prostu szczesliwy, ze znalazlem sie wsrod przyjaciol.
Nagle zabrzmial ostry dzwiek dzwonka. Po kilku kolejnych dzwonkach dzieci niechetnie oderwaly sie ode mnie. Wcisnalem sie z calych sil miedzy prety ogrodzenia, chcac pobiec za nimi. Jasnowlosa odeszla ostatnia, uscisnawszy mnie mocno na pozegnanie. Przywolywalem dzieci szczekaniem, lecz ustawily sie w szeregu, plecami do mnie. Co chwila ktores z nich rzucalo na mnie ukradkowe spojrzenie, starajac sie stlumic chichot, ktory wyraznie byl widoczny po ich podskakujacych barkach. Potem szeregiem podazyly do nedznego budynku. Drzwi zamknely sie bezapelacyjnie.
Pustym wzrokiem wpatrywalem sie w boisko zrozpaczony, ze stracilem moich nowych przyjaciol. Usmiechnalem sie i wyprostowalem, gdy zobaczylem w oknach male twarzyczki. Wkrotce pojawilo sie kolo nich starsze, pomarszczone oblicze nauczyciela, ktory surowym glosem nakazywal dzieciom wrocic do lawek. Chlopcu, ktory sie ociagal z wykonaniem polecenia, wykrecil ucho. Zostalem tam jeszcze przez kilka minut, majac nadzieje, ze dzieci powroca, w koncu jednak rozczarowany wyjalem leb spomiedzy pretow ogrodzenia.
Psy sa w zasadzie stworzeniami o pogodnym usposobieniu. W ich naturze przewaza zachlanna ciekawosc, gdy wiec kolo mnie przejechal stary mezczyzna na rowerze, z ktorego kierownicy zwieszaly sie siatki z zakupami, zapomnialem o rozczarowaniu i pogalopowalem za nim. Z dziury w spodzie siatki wystawala jakas zielona lodyga z liscmi. Sadze, ze byl to rabarbar – przypominam sobie slodka, przyprawiajaca o slinienie, won. Lodyga wygladala bardzo apetycznie. Wkrotce doscignalem rowerzyste, byl bowiem bardzo stary i pedalowal powoli. Nim mial szanse mnie zauwazyc, skoczylem i wyszarpnalem intrygujaca mnie lodyge. Mialem zarowno szczescie, jak i nieszczescie.
Wyciagajac naglym szarpnieciem lodyge przez dziure w siatce, pozbawilem rowerzyste rownowagi. Zwalil sie na mnie wraz z rowerem. Zabraklo mi tchu, wiec zamiast zawyc, wydawalem z siebie tylko slabe skomlenie. Zakrztusilem sie, walczac o zlapanie powietrza, i przeprosilem starca, ze go przewrocilem. Lecz zamiast slow wyartykulowalem jedynie serie zdyszanych pomrukow, ktorych starzec nie pojal. Zaczal wymachiwac rekami, chcac mnie uderzyc. Nawet nie wspolczul mi, ze bylem glodny. Klal i jeczal, jak gdyby zostal rzucony przez byka na loze fakira pelne gwozdzi. A przeciez spadl na mnie, dzieki czemu mniej sie potlukl!
Nie mialo sensu, bym tu dluzej zostal – starzec i tak nie byl w nastroju do ofiarowania mi czegokolwiek do jedzenia – sprobowalem wiec wydobyc sie spod roweru i mezczyzny. Znacznie pomoglo mi w tym kilka solidnych szturchniec. Z zachwytem stwierdzilem, ze zawartosc siatki wysypala sie na jezdnie. Zignorowalem dlugie, czerwone lodygi, ktorych smak nie zachwycil mnie specjalnie, i rzucilem sie na soczyste, czerwone jablko. Zacisnalem na nim szczeki, co bylo nie byle jakim wyczynem, zwazywszy na jego rozmiary, po czym szybko wycofalem sie poza zasieg piesci rozgniewanego starca, nie zwracajac uwagi na miotane przez niego obelgi. Mialem szczescie, ze nogi zaplataly mu sie w rame roweru, na pewno bowiem wykorzystalby je do nadania mi wiekszego pedu. W bezpiecznej odleglosci zatrzymalem sie i polozylem jablko na ziemie. Chcialem znow przeprosic starego mezczyzne za nieumyslne spowodowanie jego bolesnego upadku, lecz purpurowa twarz i wygrazajaca piesc przekonaly mnie, ze nie da sie ulagodzic. Podnioslem wiec jablko i ruszylem dalej. Po chwili jeszcze raz sie obejrzalem i zobaczylem, ze dwoch przechodniow podnosi starca z ziemi. Gdy prostowal sie i sprawdzal dzialanie starych nog, stwierdzilem, ze nic mu sie nie stalo i nie zatrzymywalem sie wiecej.
Znalazlem dosc spokojna boczna uliczke i przycupnalem pod sciana, by pozrec swoj lup. W pierwszych miesiacach zycia mialem wprost nienasycony apetyt. „Eksperci” twierdzacy, ze psa powinno sie karmic raz dziennie, po prostu bredza. Bez watpienia pies moze przezyc caly dzien na jednym posilku, ale tak samo jest z czlowiekiem. Jak bys sie czul, gdybys mial swiadomosc, ze niczego wiecej nie dostaniesz? A co powiedzialbys na post przez jeden dzien w tygodniu, co rowniez zalecaja rzekomi „znawcy”? Jaki jest pozytek ze lsniacej siersci i wilgotnego nosa, jesli zoladek sciska sie z glodu? Pozarlem jablko razem z szypulka. Tego dnia nie jadlem nic wiecej. Oslepiajace swiatlo slonca przyprawialo mnie o sennosc, dzieki ktorej zapominalem o swoich problemach. Zasnalem.
Przebudza mnie jeden z (tak typowych dla klimatu Anglii) letnich przelotnych deszczow. Automatycznie spojrzalem na nadgarstek, by dowiedziec sie, ktora godzina. Oprzytomnialem na widok owlosionej psiej lapy. Zerwalem sie i otrzasnalem, po czym rozejrzalem dookola. Byla mniej wiecej piata po poludniu, a w brzuchu sciskalo mnie z glodu.
Ruszylem waska uliczka, z uwaga weszac w poszukiwaniu nowych zapachow. Rzucilem sie za zukiem, ktory przecial mi droge, zawolalem na powitanie do psa, ktorego jakis czlowiek prowadzil na smyczy po przeciwnej stronie ulicy. Pies, maly corgi, pogardliwie zignorowal mnie, a ja nie interesowalem sie nim na tyle, by kontynuowac proby nawiazania rozmowy. Gdy tak bieglem, powoli zaswitalo mi we lbie, ze potrzebuje jakiegos bezpiecznego schronienia, w ktorym moglbym wypoczac i dojsc do ladu z chaotycznymi myslami. Potrzebowalem jedzenia i opieki. Przydaloby mi sie tez troche wspolczucia.
Tego dnia go jednak nie znalazlem.
Wepchnalem zad glebiej w brame, chroniac go przed mzawka ochlapujaca mi nos i pysk. Cale popoludnie spedzilem na wedrowkach i ciaglym dziwieniu sie czemus lub komus. W koncu slonce zasnula oponcza mzawki, a ludzie stali sie jeszcze bardziej nieprzystepni. Nieco wczesniej ulice zrobily sie na jakis czas tak zatloczone, ze zrozpaczony poszukalem schronienia pod wiaduktem kolejowym. Pod wieczor tlumy przerzedzily sie, wyszedlem wiec na ulice. Lazilem ze zwieszonym ogonem, nie odrywajac oczu od chodnika. W miare sciemniania sie uczucie osamotnienia stalo sie tak dotkliwe, ze kusilo mnie, by wrocic do przytulku dla psow: Powrot Syna Marnotrawnego, Lassie Znow w Domu. Nie odstraszala mnie juz mysl, ze zostalbym uspiony – to znaczy zamordowany. Bylbym dobry, korzylbym sie nawet przed najpodlejszym psem, a opiekunowie przebaczyliby mi, daliby mi jeszcze jedna szanse, bym dowiodl, ze jestem godny byc niegodnym stworzeniem, zwyczajnym psem. Lecz nie moglem sobie przypomniec, gdzie znajdowal sie przytulek.
Z tesknota wpatrywalem sie w oswietlone okna, rozpaczliwie pragnac towarzystwa. Na ulicy bylo zimno i pusto. Sycilem sie zapraszajacymi zapachami, deszcz gnal mnie jednak dalej, szukajacego i nie znajdujacego.