Ostrzeglem go, zeby nie robil tego wiecej. – Skad go wytrzasnelas? Wiesz, ze w kamienicy nie wolno trzymac psow.
– Zostaw go w spokoju. Znalazlam go na dworze, umieral z glodu, biedaczek. – Bella podniosla sie, gorujac nade mna i padalcem, ktory, jak podejrzewalem, byl jej synem. – Smierdzisz woda – powiedziala. – Co z robota? Nie mozesz sie tak bez konca obijac.
Padalec zaklal na robote i swoja matke.
– Gdzie moj obiad? – zapytal.
– Pies go zjadl.
Jeknalem w duchu. Nie byl to najlepszy sposob na zaskarbienie przychylnosci padalca.
– Nie powinien byl tego robic, do cholery!
– Nie wiedzialam, ze przyjdziesz do chalupy, nie? Myslalam, ze poszles do roboty.
– Ale nie poszlem, wiec dawaj mi tu cos do zarcia.
Sadze, ze Bella powinna zlapac go za kark i wsadzic mu leb do kubla z zimna woda – byla na to wystarczajaco wielka. Zamiast tego pomaszerowala do kuchni. Wkrotce do naszych uszu dotarly odglosy otwieranych i zamykanych szafek.
Mezczyzna popatrzyl na mnie pogardliwie z gory. Z lekiem spojrzalem na niego.
– Won! – rozkazal, wykonujac kciukiem gest nakazujacy mi zejscie z wersalki.
„Odczep sie!”, odpowiedzialem z wieksza doza pewnosci siebie, niz rzeczywiscie czulem.
– Powiedzialem won!! – Mezczyzna rzucil sie na mnie i zmiotl z luksusowej grzedy z sila, ktorej sie po nim nie spodziewalem. Bez przerwy musialem sobie przypominac, ze jestem tylko psem, na dodatek dosc slabym. Zaskowyczalem ze strachu i pogalopowalem do kuchni, szukajac ochrony u Belli.
– No dobrze, malutki, nie boj sie. Nie zwracaj na niego uwagi. Damy mu obiad i zaraz walnie sie do wyra, jak amen w pacierzu.
Bella krzatala sie przy przygotowywaniu posilku dla padalca, podczas gdy ja trzymalem sie tak blisko niej, jak tylko moglem. Zapachy jedzenia zaczely od nowa draznic moje podniebienie i wkrotce stwierdzilem, ze znowu jestem tak samo glodny jak przedtem. Wsparlem lapy o jej tluste udo i zaczalem blagac Belle, zeby mnie nakarmila.
– Zlaz ze mnie, natychmiast. Nic nie dostaniesz! – Trzepnela mnie po karku bardziej zdecydowanie niz przedtem. – Zjadles juz obiad, teraz jego kolej.
Nie ustawalem w blaganiach, Bella jednak je ignorowala. Zaczela mowic, byc moze do mnie, byc moze tylko po to, zeby sie uspokoic: – Wdal sie w ojca. Licho w nim siedzi, ale co zrobic? Niedaleko pada jablko od jabloni. Mogl wyrosnac chlopak na porzadnego czlowieka, ale sie zmarnowal. Tak jak stary, niech mu Bog da wieczne odpoczywanie. Widac od razu, ze jego krew. Bog mi swiadkiem, ze staralam sie jak moglam. Utrzymywalam go – utrzymywalam ich obu, kiedy nie mieli roboty. To przez nich sie tak postarzalam.
Won jedzenia doprowadzala mnie do szalu.
– Poderwal pare razy niezle dziewczyny, ale nie potrafil ich utrzymac – ciagnela Bella. – Wialy, gdzie pieprz rosnie, gdy wychodzilo na wierzch, co z niego za ziolko. Nigdy sie nie zmieni. Arnold, juz prawie gotowe! Nie kladz sie spac!
Szynka, jaja, cala gora serdelkow! Och, Boze!
Bella zaczela smarowac maslem kromki chleba, a ja sterczalem kolo kuchenki jak wmurowany, calkowicie nie zwracajac uwagi na pryskajacy od czasu do czasu z patelni goracy tluszcz. Bella odepchnela mnie noga z drogi i przelozyla zawartosc patelni na talerz. Postawila go na stole i zaczela grzebac w szufladzie w poszukiwaniu noza i widelca.
– Arnold! Obiad gotowy! – zawolala. Odpowiedzi nie bylo. Steknawszy z irytacja i przybrawszy zdeterminowany wyraz twarzy, Bella przeszla do frontowego pokoju.
Obiad na stole az sie prosil, zeby sie do niego zabrac.
Na nieszczescie krzeslo, na ktorym poprzednio siedziala Bella, stalo kolo kuchennego stolu. Wdrapalem sie na nie, spadajac przy pierwszej probie i ponawiajac wysilki z desperacka gorliwoscia, po czym wsparlem lapy o skraj stolu. Bella wyszla z kuchni na nie dluzej niz pare sekund. wystarczylo mi to jednak, zeby pozrec dwa platki boczku i poltora serdelka. Jaja zachowalem na koniec.
Moj krzyk strachu zabrzmial rownoczesnie z okrzykiem grozy Belli. Do tego dolaczyl sie kakofoniczny, gniewny wrzask padalca. Zeskoczylem ze stolu w momencie, gdy syn wypadl zza matki. Wyciagal zakrzywione palce, by mnie zadusic. Na szczescie, Bella swoim masywnym cialem czesciowo zagrodzila mu droge. Padalec potknal sie o jej tluste udo, stracil rownowage i wywalil na podloge tak bezwladnie, jak to sie zdarza tylko pijakom.
Bella tez byla na mnie zla. Zorientowalem sie, ze szykuje sie do wymierzenia mi przypominajacymi konary drzewa rekami srogiej kary, staralem sie wiec przez caly czas znajdowac sie po przeciwnej stronie stolu niz ona. Zaczelismy krazyc wokol miejsca mojego wystepku. Przypadlem do podlogi, wyprezywszy wysoko dygoczace posladki. Kiedy Bella okrazyla stol, rzucilem sie pod niego i wyprysnalem ku wyjsciu z kuchni… prosto w ramiona padalca.
Obydwoma rekami podniosl mnie, mocno sciskajac za kark. Jego wykrzywiona w demonicznym usmiechu twarz znalazla sie o kilka cali od mojego pyska. Moja szamotanina sprawila, ze Arnold niebezpiecznie sie zachwial i razem ze mna zwalil na stol. Rozpaczliwie skrobiac po jego powierzchni zrzucilem ze stolu zalosne resztki obiadu. Keczup, posmarowany maslem chleb i Bog jeden wie co jeszcze wyladowalo na podlodze.
– Zabije! – zdazyl wydusic z siebie padalec, nim zatopilem zeby w jego spiczastym nosie. (Zaloze sie, ze po dzis dzien ma na nim dwa rzedy doleczkow.) – Sciobgnij bgo! – wrzasnal do matki.
Poczulem, jak zaciskaja sie na mym karku przypominajace banany palce. Bella szarpnela mnie, a ja z przyjemnoscia zobaczylem pojawiajace sie na nosie padalca rownolegle krwawe pregi. Padalec zawyl z bolu, zlapal sie rekami za twarz i zaczal podskakiwac w miejscu, jakby stepowal.
– O Jezusie! – jeknela Bella. – Zmykaj, nie mozesz tu zostac!
Wyniosla mnie z kuchni, oslaniajac cialem przed podskakujacym synem, by nie wyszarpnal mnie z jej rak. Nie sadze, bym chcial tam dluzej zostac, wiec prawie nie protestowalem, kiedy Bella otworzyla frontowe drzwi i wyrzucila mnie na korytarz. Ciezka reka klepnela mnie po zadzie po raz ostatni.
– No, ruszaj w swoja droge! – powiedziala ze wspolczuciem w glosie i zamknela drzwi, zostawiajac mnie samego na korytarzu.
Przez chwile spogladalem tesknie na drzwi, kiedy jednak ponownie gwaltownie sie otworzyly i pojawil sie w nich trzesacy sie z gniewu padalec z krwawiacym nosem, uswiadomilem sobie, ze nie bedzie zdrowo tu zostac. Pomknalem wiec do wyjscia, a padalec pogalopowal za mna.
Sadze, ze strach jest silniejszym bodzcem niz gniew; w kazdym razie bardzo szybko zostawilem padalca daleko z tylu.
Znow kolej na niejasne obrazy: samochody, ludzie, budynki, wszystko rozmyte, wszystko nie do konca rzeczywiste. Podczas ucieczki przystanalem jedynie raz przy wydzielajacym oszalamiajacy zapach slupie latarni. Zatrzymalem sie z poslizgiem, zadnie lapy wyjechaly mi przed przednie, i niezgrabnie zawrocilem. Potruchtalem do zroszonej nektarami kolumny, weszac wyczulonymi do granic mozliwosci nozdrzami. Latarnia wydzielala najciekawszy z zapachow, jakie ostatnio poznalem. Byla psem, rozumiesz, psem w liczbie mnogiej. U podnoza tej betonowej struktury czuc bylo won szesciu czy siedmiu osobnikow mojego gatunku, nie wspominajac o zapachach kilku ludzi. Upajalem sie nia niemal z zawrotem glowy. Wachalem juz przedtem drzewa i latarnie, teraz jednak czulem sie tak, jak gdyby moje zmysly budzily sie na nowo albo nabieraly nowej ostrosci. Niemalze widzialem psy, ktore odwiedzily ten strzelisty urynal, niemalze z nimi rozmawialem, jakby zostawily dla mnie nagrane wiadomosci. Wyczuwalem nawet ich plec, co, jak sadze, mialo zwiazek z zainteresowaniem, jakie psy zywia wobec swego moczu, z rola, jaka pelni on w realizacji instynktu seksualnego, w poszukiwaniach partnera. Mlode psy i suki pozostawily swoje wizytowki z informacja: „Bylem tu, to jest moja trasa; jesli cie to obchodzi, moze sie zdarzyc, ze bede przechodzil tedy ponownie”. Bylem wowczas za mlody, by wytracaly mnie z rownowagi jakies seksualne podteksty. Kwasne, lecz aromatyczne wonie ciekawily mnie z zupelnie innego powodu. Mowily: „oto towarzystwo”.
Kiedy nasycilem nozdrza zapachami spod latarni, zaczalem obwachiwac kraweznik. Nie zwracalem uwagi na przechodniow, calkowicie pochloniety podazaniem sladami interesujacych zapachow. Nie minelo wiele czasu, gdy do moich uszu dotarlo cos jeszcze bardziej interesujacego. Zrazu byl to jedynie zgielk przypominajacy geganie podekscytowanych gesi, lecz gdy zblizylem sie bardziej do jego zrodla, okazalo sie, ze sa to bez watpienia glosy wydawane przez ludzi. Przyspieszylem kroku, zaczynajac czuc uniesienie. Dzwieki zdawaly sie niesc ze soba fale