przeciwko niemu. Osunal sie na podloge, nogi mu sie rozjechaly, plecy zanurzyly sie w czerwonej mazi. Nadal nie puszczal broni, ale teraz lufa byla wymierzona w niego.
Jakas reka dosiegla jego twarzy, starajac sie wydlubac mu oczy. Kobieta wciaz zyla i probowala pomoc mezczyznie zniszczyc Bishopa. Gwaltownie pociagnal strzelbe, jednoczesnie przekrecajac cialo, tak ze lufa uderzyla o podloge. Mezczyzna zatoczyl sie do przodu, upadajac wraz ze strzelba. Bishop jedna reka puscil rozgrzany metal i walnal napastnika w szyje, ponizej lewego ucha. Mezczyzna przewrocil sie na bok i Bishop znow chwycil bron, ale kobieta drapiac go bolesnie po twarzy zmusila, by sie przetoczyl i wyrwal z jej szponow. Zrozumial swoj blad, gdy znalazl sie na srodku kuchni. Mezczyzna mial wystarczajaco duzo swobody, zeby podniesc bron i zastrzelic go.
Mogl tylko patrzec, jak przeciwnik usmiecha sie triumfalnie i zaczyna wstawac wiedzac, ze jego ofiara znalazla sie w pulapce. Palce zaciskal juz na spustach i wlasnie robil krok do przodu, gdy stopa poslizgnela mu sie na upackanej lepka mazia kuchennej podlodze. Jedna noga odskoczyla w bok i ciezar ciala przeniosl na druga, zeby odzyskac rownowage, ale w tym momencie obie stopy znalazly sie w kaluzy krwi i przewrocil sie na bok. Huknal strzal, rozwalajac mu czubek glowy podwojnym ladunkiem. Sufit w kuchni przypominal szokujace plotno, pokryte przed chwila czerwona farba.
Kobieta zawodzila dlugo i rozpaczliwie, patrzac na drgajaca postac meza; nie odwrocila wzroku ani nie przestala jeczec, dopoki jego cialo nie znieruchomialo. Potem spojrzala na Bishopa i swym dzikim, hipnotycznym wzrokiem przygwozdzila go do podlogi. Dopiero gdy cienka struzka krwi wyciekla z jej ust, zrozumial, ze nie zyje i nie moze juz nic zobaczyc. Uwolniony, podniosl sie z trudem i potykajac sie ruszyl w strone kuchennego zlewu. Czul, jak zoladek podchodzi mu do gardla. Dziesiec minut pozniej, kiedy niebo zasnulo sie chmurami i rozpoczela sie ulewa, a krople deszczu coraz mocniej walily o szyby, w dalszym ciagu stal skulony nad metalowym zlewem.
Jessica szybko szla korytarzem, serce walilo jej jak mlotem. Zadzwonila wlasnie do dyrekcji Zespolu Badan Metafizycznych w Sussex; nigdy nie slyszeli o czlowieku nazwiskiem Ferrier. Zblizyla sie do gabinetu ojca i naciskajac klamke pchnela drzwi, przygotowana na to, ze bedzie jej glupio, jesli ten czlowiek i ojciec beda po prostu pograzeni w rozmowie. Czula jednak instynktownie, ze tak nie jest. Krzyknela przerazona, kiedy zobaczyla, jak maly, stojacy za Kulekiem mezczyzna, trzesac sie z wysilku, zaciska coraz mocniej cienki, skorzany pasek okrecony dookola szyi ojca. Jacob trzymal jedna reke na gardle, sciskajac palcami prowizoryczna garote, jak gdyby wyczul intencje napastnika chwile wczesniej, niz tamten go zaatakowal. Jego mocno czerwona twarz stawala sie purpurowa, z otwartych ust wystawal jezyk, niewidzace oczy wychodzily z orbit, jakby w glowie rozwijal sie pasozyt i wypychal wszystko na zewnatrz. Gdy przez zacisnieta tchawice chcial zaczerpnac powietrza, z gardla wydobyl sie krotki, astmatyczny charkot.
Jessica podbiegla do przodu, bojac sie, ze przyszla za pozno. Wydawalo sie, ze niski mezczyzna nie zauwazyl jej obecnosci, kiedy chwycila go za nadgarstki, probujac je odciagnac, by zlagodzic ucisk paska. Ale nie miala szans, byl silniejszy, niz wskazywal na to jego wyglad. Zaczela go walic po twarzy, kiedy nagle uswiadomila sobie, ze ojciec przestal lapac powietrze. Ferrier odwrocil glowe, aby przynajmniej czesciowo uniknac jej wscieklych ciosow, ale wciaz dusil, wciaz ciagnal za skorzany pasek, wciaz jego cialo drzalo z wysilku.
Jessica krzyknela, wiedzac, ze przegrywa. Ciagnela go za wlosy, drapala po oczach, ale nie odnioslo to zadnego skutku: przypominal robota, ktory nic nie czuje i jest kierowany przez kogos z zewnatrz. Zrozpaczona, rozejrzala sie dokola w poszukiwaniu jakiegos przedmiotu, ktorego moglaby uzyc przeciw niemu. Na biurku lezal blyszczacy, srebrny noz do papieru.
Jessica jak szalona chwycila go i zamierzyla sie na mezczyzne. Zawahala sie na moment, zamiar budzil w niej odraze, ale wiedziala, ze nie ma wyboru. Waskie ostrze zaglebilo sie w szyi Ferriera, tuz nad koscia ramieniowa.
Nagle zesztywnial i przez chwile jego oczy patrzyly na nia z niedowierzaniem. Pozniej zaszly mgla i Jessica z przerazeniem zobaczyla, ze jego rece wzmacniaja uscisk. Noz wystawal mu z szyi, tylko polowa ostrza zaglebila sie w ciele. Jessica krzyczac rozpaczliwie, z furia rzucila sie na niego, walila po zwroconej w jej kierunku twarzy, wpychala noz, by wszedl jeszcze glebiej, modlac sie, aby ostrze przebilo glowna tetnice.
Maly mezczyzna zadrzal, kolana sie pod nim ugiely. Po chwili wyprostowal sie, jakby odzyskal sily. Puscil jeden koniec paska, by owinac go dookola reki, i odepchnal dziewczyne na bok. Jessica zatoczyla sie na polki z ksiazkami, oczy miala zamglone bolem i wypelnione lzami bezsilnosci.
– Przestan – krzyknela. A nastepnie jeknela: – Prosze, przestan.
Ale obie rece raz jeszcze pociagnely za pasek.
Uslyszala szybkie kroki na korytarzu i nagle, jak zbawienie, w drzwiach pojawili sie ludzie. Dwoch mezczyzn i kobieta, zagladajaca im przez ramie, byli czlonkami Instytutu.
– Zatrzymajcie go! – blagala.
Staneli przerazeni, ale jeden z nich, wysoki, z siwa broda, zazwyczaj bojazliwy i powolny w dzialaniu, rzucil sie do przodu, lapiac po drodze krzeslo. Nie tracac szybkosci podniosl je ponad blat biurka i na wpol rzucajac, na wpol pchajac uderzyl nim Ferriera w twarz. Poprzeczki krzesla trafily mezczyzne w czolo, rzucajac go do tylu na znajdujace sie za nim okno: szklo rozpryslo sie na zewnatrz, cialo zawislo na oknie, wyciagniete rece usilowaly chwycic sie framugi. Zdawal sie obserwowac je przez chwile – ich ruchy na moment zastygly, nagle jego palce rozkurczyly sie i zaczal opadac do tylu, nogi uniosl do gory i zniknal za parapetem.
Jessica nie byla pewna, czy naprawde slyszala odrazajacy odglos rozbijajacej sie o chodnik glowy, gdyz stojaca w pokoju kobieta krzyczala histerycznie, ona zas podbiegla do ojca, ktory teraz runal na podloge. Ale jej umysl zakodowal ten dzwiek, wyimaginowany lub nie.
Anna schowala karty i szla wlasnie do salonu dowiedziec sie, czy pani kaze jej podac herbate dla siebie i swoich gosci, gdy usmiech zniknal z jej ust, ustepujac miejsca bezgranicznemu zdumieniu. W holu pojawila sie panna Kirkhope, czolgajac sie na czworakach; cos zlego dzialo sie z jej twarza, cos znieksztalcalo jej rysy. Oczy patrzyly blagalnie na Anne, chuda, zylasta reka wyciagnela sie w jej kierunku; z twarzy, na ktorej trzaskala i rozrywala sie skora, wydobywal sie slaby, kraczacy dzwiek.
Zdziwienie Anny zamienilo sie w przerazenie dopiero wtedy, gdy zobaczyla gosci panny Kirkhope: dwie kobiety wychodzace z pokoju za jej czolgajaca sie pania, kazda z nich trzymala cos, co wygladalo jak male buteleczki z przezroczystym plynem. Mogly zawierac wode – plyn wygladal niegroznie – ale stara dama z przerazeniem potrzasnela glowa, gdy wyzsza kobieta usmiechnela sie i podniosla buteleczke. Panna Kirkhope probowala odsunac sie, ale kobieta cisnela w jej strone buteleczka, plyn rozlewajac sie oblewal z glosnym sykiem glowe i plecy staruszki. Anna podniosla rece do ust, gdy uslyszala nikly, skwierczacy dzwiek i zobaczyla jak cos, co przypominalo male smugi wijacej sie pary, unosi sie z wilgotnych plam.
Panna Kirkhope wygiela ramiona do tylu, jej rozpaczliwe jeki zachecily sluzaca do zrobienia paru krokow naprzod. Ale odwaga opuscila ja, gdy ujrzala, jak nizsza kobieta zblizyla sie do starej damy i kopnela ja w plecy. Anna opadla na kolana i zlozyla w blagalnym gescie dlonie, widzac, ze kobieta stanela okrakiem nad lezacym cialem panny Kirkhope i powoli, nieprzerwanym strumieniem, wlewala zawartosc butelki w otwarte, odwrocone ku niej usta.
Anne porazily przerywane gulgotem krzyki, przechodzace stopniowo w niski, chrapliwy dzwiek, jakby wypalily sie struny glosowe. Odkryla, ze nie moze sie podniesc nawet wtedy, gdy poczula, ze jej uda staja sie wilgotne, a podloge dookola stop zalewa mocz. Nawet wtedy, gdy wyzsza kobieta, stale sie usmiechajac, zblizyla sie do niej, kropiac przed nia plynem z buteleczki, jak swiecona woda. Nawet wtedy, gdy pierwsza kropla kwasu dotknela jej skory i zaczela ja palic.
ROZDZIAL CZTERNASTY
Peck z niedowierzaniem spojrzal zza biurka na Bishopa.
– Czy zdaje pan sobie sprawe, jak nieprawdopodobnie to wszystko brzmi?
Bishop kiwnal glowa, nie usprawiedliwiajac sie – Sam nie moge w to uwierzyc.
– Ale dlaczego czlowiek, ktory pana zupelnie nie znal, chcial pana zamordowac?
– Braverman byl czlonkiem sekty Pryszlaka. Nie wszyscy popelnili samobojstwo. Czesc z nich zostala, aby kontynuowac jego dzielo.
– Ktore polegalo na zabijaniu ludzi?
– Nie wiem, inspektorze. Moze bylismy zbyt blisko odkrycia prawdy.