Jej oczy ciagle mialy oblakany wyraz. Usmiech odzwierciedlal jej szalenstwo. Zaczela siadac i byl swiadom, ze z tonacych w mroku sali lozek podnosza sie inni. Ktos prychnal.
Wargi Lynn byly wilgotne i blyszczaly w mroku, kiedy odsunela posciel i starala sie go dotknac. Sila woli powstrzymal sie od cofniecia.
– Nie wychodz z lozka, Lynn.
Jedna noge wysunela spod koldry. Jeszcze szerzej sie usmiechnela.
Reka dotknela jego ramienia.
– Lynn! – krzyknal, gdy blyskawicznie podniosla druga reke, wbijajac mu w twarz paznokcie.
Smiala sie, to wcale nie byla Lynn: rysy twarzy miala te same – te same usta, ten sam nos, te same oczy – ale byly one znieksztalcone, wykrzywione przerazajacym grymasem; ktos inny, cos innego krylo sie za tymi dzikimi oczami.
Chwycil ja za nadgarstki i trzymal z dala od siebie, jej cialo gwaltownie zaczelo sie poruszac. Krzyk zmieszal sie ze smiechem, gdy wierzgnela noga w jego kierunku, klapiac zebami jak wsciekly pies. Popchnal ja z powrotem na lozko, jej sila odebrala mu odwage, jej stan przerazil go. Cholerni glupcy! Dlaczego ciagneli go tu? Zeby to zobaczyl?
Czy oszukala ich i uwierzyli, ze nastapila zmiana na lepsze? Czy po prostu na jego widok znow sie jej pogorszylo?
Lezala teraz na lozku, walac glowa o poduszki, skopujac powyzej ud cienka, nocna koszule. Syczala i plula na niego, babelki sliny rozmazywaly mu sie na twarzy. Mial niejasna swiadomosc tego, ze z ciemnosci wylaniaja sie i zblizaja do niego inne postacie, ale bal sie puscic nadgarstki zony, bal sie tych przypominajacych pazury paznokci.
Jego glowa odskoczyla do tylu, gdy czyjas dlon chwycila go za wlosy; pokrecil szyja, probujac sie uwolnic. Ale reka trzymala mocno, a inna zaciskala sie na jego gardle. Bishop musial puscic Lynn i zlapac reke, ktora sciskala jego szyje. Lynn natychmiast zeszla z lozka, zblizyla sie do niego, mlocac rekami, znow szarpiac go zebami. Zwalili sie razem na podloge, kobieta za nim rozluznila uscisk na jego gardle, ale wciaz trzymala go za wlosy, tuz u nasady glowy. Oczy przeslaniala mu mgla, zamrugal, by lepiej widziec i przekoziolkowal, pociagajac za soba Lynn; kobieta drapala go druga reka.
Udalo mu sie podniesc noge i kopnal Lynn, okrzyk bolu zabrzmial tragicznie w jego uszach, ale wiedzial, ze nie ma wyboru. Odskoczyla od niego gwaltownie. Zwrocil sie do kobiety, ktora wciaz kurczowo sie go trzymala. Silny cios w plecy oszolomil ja i wstrzasnieta wrzasnela. Nawet w ciemnosci widzial, ze byla to staruszka o bialych, skreconych, jakby usztywnionych wlosach.
Czyjas naga stopa kopnela go w policzek i szturchnela w bok. Staly nad nim dwie kobiety, odziane w nocne koszule, ich twarze jak maski okryte byly pelnym nienawisci usmiechem. Pobiegly przed siebie, tupiac nogami i triumfalnie krzyczac. Jakies cialo zwalilo sie na niego i czyjes zeby zaglebily sie w jego szyi. W koszmarnym zamieszaniu poznal, ze byla to Lynn. Rozerwal jej uscisk, ale poczul, ze rozszarpala mu skore, z ktorej splynela na kolnierzyk struzka krwi. Chwycil noge, ktora uciskala mu piers, i wykrecil ja z calej sily. Stojaca nad nim kobieta z krzykiem przewrocila sie do tylu. Ukleknal na jednej nodze i podniosl sie do gory, pociagajac za soba Lynn; jakas postac wyrosla przed nim i zaczela bic go po twarzy zacisnietymi piesciami. Walnal, uderzajac kobiete w czolo, az poleciala do tylu, w ciemnosc. Trzymal przy sobie Lynn, przyciskajac ja mocno i wiezac jej dlonie. Bialowlosa kobieta, jak duch wylaniajacy sie z mgly, wolno skradala sie w jego kierunku. W wyciagnietych przed soba rekach trzymala cos, co wygladalo jak zwiniete przescieradlo; wiedzial, ze skrecony calun ma owinac sie wokol jego szyi. Niemal sie przewrocil, kiedy z ulga zobaczyl, ze drzwi za nia zaczynaja sie otwierac i nikle swiatlo z korytarza rzuca niewyrazne cienie w glab pokoju.
Staly tam dwie kobiety, ktore go tu przyprowadzily – wysoka i niska.
– Dzieki Bogu – powiedzial Bishop.
Jeki, chichoty, krzyki i wicie sie Lynn – wszystko nagle ustalo. Nawet stara kobieta, trzymajaca zwiniete przescieradlo, zatrzymala sie i spojrzala za siebie przez ramie. Wysoka kobieta weszla do pokoju, a niska podazyla w jej slady. Obie przesunely sie na bok, otwierajac szeroko drzwi, i uslyszal, jak wysoka powiedziala:
– Przyprowadzcie go.
Pokoj wypelnily oblakane, wymachujace rekami postacie z piekla – kobiety mialy na sobie proste, nieksztaltne koszule, ktore sluzyly im za szlafroki, mezczyzni byli podobnie ubrani. Bishop cofnal sie, niemal wierzac, iz wszedl w koszmarny sen.
Lynn uwolnila sie; nagle zarzucono mu na szyje zwiniete przescieradlo i zwiazano je mocno. Popchnieto go” ‹do przodu i otoczyla go wrzeszczaca masa cial – rece rozrywaly mu ubranie, pociemniale twarze szalencow pojawialy sie przed nim i znikaly, gdyz coraz to inni chcieli ujrzec swoja ofiare. Ogluszony krzykami Bishop walil ich na oslep, jego piesci zatapialy sie w miesiste czesci ciala, czasami trafialy w twarda kosc. Tych, ktorzy sie przewracali, natychmiast zastepowali inni; zaczal slabnac, probowal czepiac sie ich kaftanow, by uchronic sie przed upadkiem.
Ktos kopnal go w twarz podniesionym kolanem, az pociemnialo mu w oczach, dopiero po chwili poczul paralizujacy bol. Osunal sie na kolana i mocny cios odrzucil mu glowe na bok. Rece slizgaly mu sie po podlodze i poczul zaciskajace sie wokol szyi przescieradlo. Runal na podloge, kopany przez posiniaczone stopy.
Ciagnac za przescieradlo, dowlekli go do drzwi.
Wysoka kobieta spojrzala na niego z gory, ponure swiatlo z holu rzucalo polcien na jej twarz; wciaz uprzejmie sie usmiechala. Lezal na plecach, wpatrujac sie w nia. Zarowno ona, jak i jej towarzyszka, byly zachwycone jego przerazeniem. Podniosla reke i na chwile umilkla wrzawa, z mroku dochodzily wylacznie sporadyczne jeki, smiechy czy westchnienia.
Powiedziala tylko:
– Za pozno, panie Bishop. Juz sie zaczelo.
Wtedy znowu rzucili sie na niego i na wpol niosac, na wpol ciagnac, wlekli go do holu. Wydawalo mu sie, ze uslyszal, jak Lynn smieje sie wraz z nimi.
Udalo mu sie podciagnac pod siebie stopy i wyprostowac sie, wbijajac obcasy w twardy, sznurkowy dywan, opierajac sie tlumowi, nie chcac isc tam, gdzie chcieli go poniesc. Jeknal glosno, gdy zobaczyl, co przed nim lezy w korytarzu.
Ciala pracownikow kliniki psychiatrycznej zostaly wyrzucone z pokojow i zalegaly dlugi korytarz po obu stronach. Niewiele bieli przeswitywalo przez przesiakniete krwia fartuchy. Z przerazeniem zobaczyl, ze wszyscy zamordowani byli mocno okaleczeni. Czy umarli przed…? Lepiej o tym nie myslec.
Ciagneli go do przodu i poczul, ze ogarnia go szal. Nie wiedzial, co sie z nimi wszystkimi stalo, dlaczego lub w jaki sposob ich oblakane umysly opanowala tak przerazajaca furia, ale nienawidzil ich za to. Wydarzenia ostatnich tygodni przekonaly go, ze nie byli za to odpowiedzialni – ich oslabione umysly opanowalo jeszcze wieksze szalenstwo… Nienawidzil wlasnie tego szalenstwa, ale oni byli jego armia, byli jego sprawcami. Pozwolili sie wykorzystac. Nie byli juz ludzmi.
Stanela przed nim niska kobieta, ze zlosliwie sciagnieta twarza, gotowa wysmiewac sie z niego. Unioslszy stope, kopnal ja w pulchne podbrzusze, a gdy gwaltownie pochylila glowe, natrafila na jego blyskawicznie uniesione kolano, ktore zdlawilo jej przeszywajacy skrzek.
Ci, ktorzy go trzymali, byli przez chwile oszolomieni; nagle uklucie strachu przebilo powloke obledu. Bishop wyswobodzil jedna reke i odwrocil sie, by uderzyc szalenca, ktory trzymal go za druga. Poczul przelotna satysfakcje, gdy zacisnieta piescia rozgniotl mu nos. Przescieradlo wokol jego szyi rozluznilo sie, wiec szybko sciagnal je przez glowe, odskakujac jednoczesnie przed naplywajacym na korytarz tlumem. Wrzaski nasilily sie, gdy wepchnal z powrotem w tlum mezczyzne, ktory trzymal go za druga reke. Jakies dlonie chwytaly go, probowaly wciagnac z powrotem do srodka.
Cofal sie, tlukac ich po rekach, jakby to byly male dzieci, domagajace sie cukierkow. Niemal sie potknal o wyciagniete nogi pielegniarza; skrecil i pobiegl w strone schodow, zupelnie wytracony z rownowagi widokiem martwego mezczyzny, ktory patrzyl na niego, lecz zamiast oczu mial dwie glebokie, czerwone jamy. Mieszkancy gonili go, chichoczac i potykajac sie o ciala tych, ktorych juz zabili.
Bishop dobiegl do schodow i oparl sie o porecz. Dwie postacie w bialych, wykrochmalonych garniturach, jakie zazwyczaj nosil personel w Fairfield, wchodzily na gore. Ich twarze ukryte byly w cieniu. Jedna z nich trzymala dlugi, zelazny pret, ktorym przeciagala ze stukotem po slupkach balustrady. Kiedy podeszly blizej, Bishop dostrzegl w ich oczach ten sam oblakany wyraz, jaki mieli goniacy go szalency. Zataczajac sie, zaczal wchodzic po schodach prowadzacych na drugie pietro.