zawsze sie glupio usmiechal, jakby przez caly czas doskonale sie bawil.
Brat John pochylil sie do przodu i szepnal do wielkiego ucha mezczyzny.
– Brat Martin chce, zebys przeszedl do przodu, bracie Samuelu, i wypil napoj razem z innymi. Uwaza, ze potrzebuja twojej zachety.
Brat Samuel rzucil zaniepokojone spojrzenie na zebranych, ktorzy byli ledwo widoczni w niklym swietle. Z kilku gardel wydobyl sie gleboki jek, a kilkanascie kobiet otwarcie zawodzilo. Wlozyl reke do kieszeni marynarki i zacisnal palce na znajdujacym sie w niej pistolecie. Brat Martin uprzedzil go, ze moze zaistniec koniecznosc przekonania niektorych wiernych, by zrobili to, czego sie od nich wymaga. Ale powiedzial mu takze, ze ma czekac do ostatka, po prostu na wypadek, gdyby ktoregos z nich nie zabila trucizna, lub gdyby tylko udawal, ze ja wypil. Odpowiedzia na to miala byc kula w leb. Dlaczego brat Martin zmienil zdanie?
– Kazal mi stac przy drzwiach.
– Wiem, bracie Samuelu – powiedzial cierpliwie Murzyn, zdajac sobie sprawe, ze zaczynaja uginac sie pod nim nogi.
Z przodu dochodzil do niego glos Randalla, ponaglajacego ludzi do koncentracji, do przyjecia Ciemnosci w siebie.
– Zmienil zdanie. Potrzebuje cie tam, bracie.
– Kto bedzie pilnowal drzwi? Kto bedzie uwazal, aby nikt nie wyszedl?
– Nikt nie wyjdzie. Wszyscy chca pojsc w slady brata Martina.
Chytry wyraz pojawil sie na twarzy wielkiego mezczyzny.
Murzyn nie usmiechal sie jak zwykle i z tak bliskiej odleglosci widac bylo, ze sie poci. Brat John boi sie.
– Dlaczego zatem brat Martin potrzebuje mnie tam, jezeli wszyscy chca sie do niego przylaczyc.
O cholera. – Kilku potrzebuje twojej pomocy, bracie Samuelu. Nie wszyscy sa tak silni jak ty.
– Czy jestes tak silny jak ja, bracie Johnie? Czy potrzebujesz pomocy?
Ciemnoskory mezczyzna probowal opanowac drzenie rak.
– Nie, bracie Samuelu. Chodzi o innych. A teraz, bracie, zrob to, o co cie prosi mistrz, idz do niego. Wscieknie sie, jesli nie przyjdziesz.
Wielki mezczyzna wydawal sie niezdecydowany. Spojrzal w kierunku brata Martina, nie wyciagajac broni z kieszeni marynarki.
Brat John przeklinal sie w duchu za to, ze nie odszedl wczesniej. Powinien zniknac, gdy tylko Randall rozpoczal te zwariowana samobojcza gadanine. Fascynowal go ten pomysl od czasu masowej samozaglady sekty Ludzi Swiatyni w Gujanie, kilka lat temu, i zapalil sie do niego jeszcze bardziej po innym grupowym samobojstwie, ktore mialo miejsce na przedmiesciach Londynu, mniej wiecej rok temu. W ciagu ostatnich tygodni ta mysl przerodzila sie w obsesje, tak jakby odkryl ostateczna prawde. O Chryste! Powinien byl zwiac, gdy Randall kazal mu zdobyc cyjanek. Nie wierzyl, ze on naprawde chce isc na calosc. Nie powinien tu byc wtedy, kiedy wszyscy usiada dookola, patrzac glupio na siebie, czekajac, az padna jak muchy. Nie bedzie to zabawne ani dla nich, ani dla brata Martina.
– Pospiesz sie, bracie Samuelu, nie kaz mu czekac.
Na nieszczescie dla ciemnoskorego mezczyzny, brat Martin oczyma szukal go w tlumie. Mial wrazenie, ze w ciagu ostatnich dni wiara brata Johna nieco sie zachwiala. Potrzebowal pomocy, moze przymusu. Ostatnio stal sie powodem troski, jego entuzjazm dla brata Martina wydawal sie slabnac. Moze powinien pierwszy sprobowac nektaru przyszlego zycia.
– Bracie Johnie, nie widze cie. Gdzie jestes? Murzyn jeknal w duchu.
– Tutaj, bracie Martinie – powiedzial glosno.
– Wysun sie na czolo, bracie, abysmy mogli cie widziec. Ty dostapisz zaszczytu poprowadzenia nas wszystkich.
– Ja, ja nie zasluguje na taki zaszczyt, bracie Martinie. Tylko ty mozesz nas poprowadzic.
Brat John oblizal wargi i nerwowo spojrzal na drzwi. Brat Martin zasmial sie.
– Wszyscy na to zaslugujemy! Chodz, wypij pierwszy.
Podszedl do ogromnej czary i zanurzyl swoj bialy puchar w ciemnoczerwonym plynie, nastepnie podal go Murzynowi. Glowy zaczely sie zwracac w kierunku brata Johna. Jakby zgadujac jego zamiar, brat Samuel zastawil wejscie swoim wielkim cialem, odcinajac mu droge ucieczki.
– Ooo cholera! – wykrzyknal brat John i wyrznal kolanem w pachwine poteznego mezczyzne.
Brat Samuel upadl na kolana, chwytajac sie za genitalia. Przez otwarte drzwi brat John wyskoczyl w jeszcze wieksza ciemnosc. I zatrzymal sie.
Otoczyla go jak zimne, lepkie rece, jak lodowaty syrop rozmazujacy sie na jego skorze. Zadrzal i przerazony rozejrzal sie dookola, ale widzial tylko niewyrazne punkciki swiatla w oddali. Odsunal sie od tego, ale szlo za nim jak przylepione. Czul, jak cos niesamowitego maca mu mozg i krzyknal, kiedy zimne palce dotknely mu czegos w glowie. Nie, nie chce tego! Cos w nim krzyknelo, ale inny glos odpowiedzial: tak, tak, chcesz!
Jakies rece chwycily go za gardlo i te byly prawdziwe – wielkie, silne dlonie brata Samuela. Uscisk stawal sie coraz mocniejszy, gdy atramentowa ciemnosc zamknela sie wokol obu mezczyzn. Mysli brata Johna potykaly sie o siebie, uciekajac przed nierealnymi, ciemnymi palcami, ktore dotykaly i niszczyly jego umysl. Opadl na ostre kamienie, ktorymi wybrukowane bylo wejscie do swiatyni, wielki mezczyzna stal za nim, nie puszczajac go ani na moment. Powoli uswiadamial sobie, ze brat Martin mial racje: szukali wiecznosci. I choc jego cialo drzalo z bolu, cos w nim tanczylo ze szczescia. O matko, miales racje, bracie Martinie, bracie Marty Randall, miales swieta racje. Nawet gdy jego zacisniete gardlo wysilalo sie, by wciagnac do pluc powietrze, wargi mial rozchylone w zachwyconym usmiechu. Czerwien przed oczami zaczela przechodzic w coraz glebsza czern i wkrotce byla juz tylko ona – absolutna, przyjazna ciemnosc. Chwala jej.
Brat Samuel wciagnal bezwladne cialo z powrotem do swiatyni, a za nim postepowala Ciemnosc, naplywajac zachlannie, rozlewajac sie i saczac, przyciemniajac i tak juz nikle swiatlo swiec. Brat Martin zamknal oczy, szeroko rozpostarl rece i, nie zwracajac uwagi na otaczajace go krzyki przerazenia, powital Ciemnosc w swej swiatyni.
– Wypijemy trucizne i zlaczymy sie z toba – powiedzial glosno i ze zdziwieniem uslyszal drwiacy smiech. Brzmial jak smiech brata Johna. Jedna po drugiej wypalaly sie swiece i w koncu wszystkie zgasly.
– Powiedz im, zeby sie uciszyli, Alex. Jesli policja odkryje, ze macie na zapleczu spotkanie, odbierze ci licencje.
Sheila Bryan podniosla pollitrowy kufel, aby sie upewnic, ze wytarla wszystkie plamy na spodzie. Nieczesto szklo w pubie bylo poddawane tak dokladnemu badaniu, ale z drugiej strony nieczesto wprowadzano godzine policyjna. Przez moment zastanawiala sie, czy w czasie wojny obowiazywaly takie same restrykcje. Pomyslala, ze nie, ale nie miala pewnosci, nie bylo jej wtedy na swiecie.
– Sa w porzadku, nikomu nie przeszkadzaja.
Jej maz, Alex, patrzyl na Sheile ze zle ukrywana niecierpliwoscia. Byl silnym mezczyzna z duzym brzuchem i donosnym glosem, i tylko kobieta o podobnych cechach mogla dac sobie z nim rade. Zblizal sie wlasnie do czterdziestki, ona dopiero pozegnala sie z dwudziestka; oboje byli potezni i moze dlatego zdawalo sie, ze sa w jednym wieku.
– Mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego zadajesz sie z nimi – powiedziala Sheila, stawiajac na barze kolejny wytarty kufel. Gdy pochylila sie, siegajac po nastepny, popiol z trzymanego w ustach papierosa spadl do metnej wody, w ktorej myla naczynia.
– Maja wlasciwe poglady, dlatego – odpowiedzial Alex, stawiajac z lomotem tace ze szklankami na blat obok zlewu. – Chca jeszcze jedna kolejke.
– Dobrze, niech pija w tych samych. Nie mam zamiaru dawac czystych szklanek.
– Oczywiscie, wypija, psiakosc, w tych samych. Kto cie prosi o czyste. Nie wiem, co czasami w ciebie wstepuje. Grosza bysmy nie zarobili, gdyby dzis wieczor tu sie nie zwalili. To cholerne dranstwo trzyma wszystkich w domach.
– Przeciez policja mowi, ze niebezpiecznie jest wychodzic noca.
– To wszystko bzdury. Na pewno cos kombinuja i nie chca, zeby ktos to zobaczyl.
– Czys ty calkiem zglupial? Przeciez widziales w telewizji, co sie dzieje. Rozroby, pozary i te wszystkie morderstwa.
– Tak, bo ktos uzyl przeciwko nam gazu paralizujacego, i tyle. Pieprzeni lewacy, to oni to zrobili dla swoich przyjaciol z zagranicy.
Sheila odsunela sie od zlewu i mokrymi palcami wyjela z ust papierosa.