reke pod jego koc i zaczal tam po omacku gmerac. Brashenowi udalo sie przepedzic mezczyzne, lecz i tak poczul sie ponizony. Mimo wygladu tlusciocha, barylkowaty Farsey okazal sie silny i umiesniony; przez jakis czas obmacywal Brashena, mimo iz ten klul go, okladal piesciami i usilowal wywinac sie z jego uscisku. Zaden z pozostalych marynarzy, spiacych w forpiku, nie tylko nie pomogl chlopcu, ale nawet nie wystawil nosa spod koca. Brashen nie byl zbyt lubiany na pokladzie z powodu swego gladkiego jeszcze ciala i zbyt wyszukanego – jak na gusty marynarzy – jezyka. Nazywali go “uczniakiem”, nie domyslajac sie nawet, jak bardzo go tym epitetem rania. Nie potrafili mu zaufac, nie interesowaly ich jego sprawy, wiec najczesciej go ignorowali.
Brashen uciekl przed Farseyem z forpiku, pobiegl na rufe, usiadl tam zakutany w koc i troche sobie poplakal. Szkola, nauczyciele i niekonczace sie lekcje, ktore niegdys uwazal za tak trudne do zniesienia, teraz wydaly mu sie niezwykle pociagajace. Byly niczym syrena, wzywajaca go do mieciutkiego lozka, goracych posilkow i godzin, ktore nalezaly tylko do niego. Tu, na “Rozprysku”, czesto sam szukal sobie zajec, bojac sie, iz marynarze zobacza, ze proznuje, a wowczas natychmiast obarcza go praca. Wiedzial, ze nawet w nocy, gdy tak siedzial na rufie, kazdy oficer moze go zagonic do roboty. Powinien sprobowac sie gdzies przespac, a jednak wpatrywal sie w tlusta wode kilwateru, az poczul naplywajace mdlosci. Na pewno zwymiotowalby ponownie, gdyby tylko mial czym. Pochylil czolo na reling i staral sie wciagnac do pluc powietrze, ktore nie smakowaloby smolowanym drewnem ani morska sola.
Gdy patrzyl w lsniace czarne wody, toczace sie tak lekko za “Rozpryskiem”, przyszlo mu do glowy, ze moze zrobic jeszcze jedna rzecz. Nigdy przedtem o tym nie myslal, dopiero teraz. Decyzja wydawala sie prosta i logiczna. Skoczyc do wody! Kilka przykrych minut, a potem wszystko sie skonczy. Nigdy juz nie bedzie musial nikomu odpowiadac ani znosic uderzen liny o zebra. Nigdy nie bedzie sie wstydzil, nie poczuje sie nieszczesliwy ani niemadry. Wyjscie to wydalo mu sie najlepsze z mozliwych. Jeszcze tylko chwila i wszystko minie. Nie bedzie sie musial dreczyc, modlic o nic ani przed niczym bronic. Potrzebny byl tylko jeden moment stanowczosci, a potem koniec.
Wstal i pochylil sie ponad relingiem, szukajac w sobie sily, dzieki ktorej przejalby kontrole nad wlasnym losem. Kiedy wszakze zrobil gleboki wdech i juz mial sie rzucic w fale, zobaczyl weza. Stwor sunal za zaglowcem, milczacy jak czas. Jego wielkie, faliste cialo krylo sie w lagodnym luku sladu statku. Cialo bestii idealnie nasladowalo poruszajace sie fale: gdyby nie poblask lusek w swietle ksiezyca, chlopiec nawet nie wiedzialby, ze w ich kilwaterze plynie bestia.
Serce zamarto mu wtedy w piersi i zabraklo oddechu; niemal poczul bol. Chcial krzykiem oznajmic, co zobaczyl i zawolac wartownika, ktory by to potwierdzil. Weze widywano niezwykle rzadko, a wielu mieszkancow ladu mowilo wrecz, ze sa one jedynie czystym wymyslem morskich szczurow. Brashen wiedzial rowniez, co marynarze mawiaja o duzych wezach – ze czlowiek, ktory takiego zobaczy, widzi wlasna smierc. Nagle poczul pewnosc, ze nikt nie powinien sie dowiedziec o jego spotkaniu z wezem. Zaloga uznalaby zapewne ten fakt za zla wrozbe dla calego statku. A wowczas istnialby tylko jeden sposob odczynienia pecha: przypadkiem ktos nie naciagnalby wystarczajaco mocno zagla i Brashen spadlby z rei prosto w otwarty luk i zlamal kark… albo po prostu cicho zniknalby ktorejs nocy podczas dlugiej, nudnej wachty.
Mimo ze jeszcze przed chwila rozmyslal o samobojstwie, teraz uswiadomil sobie, iz wcale nie chce umierac. Ani z wlasnej reki, ani z reki kogos innego. Pragnal przezyc te po trzykroc przekleta podroz, zejsc na brzeg i wrocic do wczesniejszego trybu zycia. Postanowil pojsc do ojca, ukleknac przed nim i blagac o przebaczenie jak nigdy przedtem. Chyba przyjma go z powrotem. Moze nie bedzie juz dziedzicem fortuny Trellow, ale nie dbal o to. Niech dziedziczy Cerwin, Brashen zadowoli sie losem mlodszego syna. Obiecal sobie, ze porzuci hazard, przestanie pic i zazywac cindin. Zrobi wszystko, czego zazadaja ojciec i dziad. Chwytal sie zycia rownie mocno jak pelnymi pecherzy rekoma trzymal sie relingu, podczas gdy obserwowal pokryte luskami walcowate cialo lekko sunace w kilwaterze.
Potem przyszlo najgorsze. To, co nadal powracalo w jego snach. Waz najwyrazniej zrozumial, ze poniosl kleske. Jego podstep sie nie udal i nie dopadnie swej ofiary. W tym momencie Brashen poczul dreszcz tak nieprzyjemny jak wowczas, gdy reka Farseya dotykala jego krocza i uprzytomnil sobie, ze nagla mysl o samobojstwie zrodzila sie w jego glowie z sugestii weza. W tym momencie stwor niedbale sie obrocil, opuscil zaslaniajacy go kilwater i poplynal wzdluz statku, ukazujac Brashenowi swe cialo w calej okazalosci. Byl juz na wysokosci srodokrecia “Rozprysku”. Blyszczal i mienil sie kolorami. Poruszal sie bez wysilku, chlopcu wydawalo sie, ze to statek ciagnie bestie za soba. Glowa stwora nie przypominala plaskiego, trojkatnego lba charakterystycznego dla wezy ladowych; byla pelna, sklepiona, o zakrzywionym czole i ogromnych, umieszczonych po bokach oczach. Jadowite wasy zwisaly pod dolna szczeka.
Nagle stworzenie przetoczylo sie na bok, obnazylo jasniejsze luski brzuszne i popatrzylo na chlopca jednym z wielkich oczu. Owo spojrzenie zupelnie pozbawilo Brashena sil i sprawilo, ze mlodziutki majtek porzucil reling, uciekajac do skrajnika dziobowego.
Minelo juz tak wiele lat, a Brashena te oczy stale budzily z sennych koszmarow. Pamietal je – ogromne, pozbawione brwi i rzes – i nie potrafil zapomniec, ze bylo w nich cos straszliwie ludzkiego. W tych okraglych, blekitnych oczach, ktore tak szyderczo mu sie przypatrywaly.
Althea tesknila za kapiela w slodkiej wodzie. Kiedy z trudem wspinala sie po drabince prowadzacej na poklad, bolaly ja wszystkie miesnie, a w glowie jej huczalo od gestego powietrza rufowej ladowni. Na szczescie wykonala zadanie. Pojdzie do swojej luksusowej kabiny, przetrze sie wilgotnym recznikiem, przebierze i moze nawet troche podrzemie. A potem pojdzie stawic czolo Kyle'owi. Odkladala to spotkanie juz bardzo dlugo i z kazda chwila jej niepokoj rosl. Musi wreszcie miec je za soba, a potem pogodzic sie z jego konsekwencjami.
– Panno Altheo – odezwal sie Mild, ledwo stanela na pokladzie. – Kapitan pania wzywa. – Chlopak pokladowy usmiechal sie do niej, na wpol przepraszajac, na wpol rozkoszujac sie faktem, ze przyniosl wlasnie taka wiesc.
– Bardzo dobrze, Mildzie – odparla cicho. Bardzo dobrze, powtorzyla sobie w myslach. Nie umyje sie, nie zmieni ubrania, nie zdrzemnie sie przed ta konfrontacja. Bardzo dobrze… Zdazyla tylko przygladzic wlosy i wsunac bluzke w spodnie. Zanim przystapila do wykonania zadania, bylo to jej najczystsze ubranie robocze. Teraz, po pracy w zamknietych pomieszczeniach ladowni, szorstka bawelna przepoconej bluzki lepila sie Althei do plecow i szyi, a spodnie byly zapackane pakulami i smola. Wiedziala rowniez, ze ma brudna twarz. No coz, niech Kyle sie cieszy ze swojej przewagi. Althea schylila sie, jak gdyby zamierzala zawiazac but, jednak zamiast na bucie, polozyla otwarta dlon na drewnie pokladu. Na chwile zamknela oczy i czekala, az moc “Vivacii” przeplynie przez jej reke.
– Och, statku – szepnela lagodnym, modlitewnym glosem – pomoz mi stawic mu czolo. – Potem wstala, znowu absolutnie pewna swoich racji.
Kiedy szla do kwater kapitanskich po oblanym zmierzchajacym swiatlem pokladzie, nikt na nia nie patrzyl. Wszyscy marynarze nagle byli bardzo zajeci albo po prostu udawali, ze jej nie widza. Althea nie odwracala sie, nie sprawdzala, czy za nia spogladaja. Wyprostowana i z podniesiona glowa zmierzala ku swemu przeznaczeniu.
Zastukala glosno do drzwi kwatery kapitana i poczekala na burkliwa odpowiedz. Kiedy ja uslyszala, weszla i stanela nieruchomo, przyzwyczajajac oczy do zoltego swiatla latarni. Nagle poczula straszliwa tesknote za domem. Bardzo tesknila, jednak nie za ladowa rezydencja Vestritow, ale za ta wlasnie kajuta, taka, jaka byla kiedys. Wspomnienia przyprawily dziewczyne o zawrot glowy. Jeszcze nie tak dawno na tamtym haku wisial nieprzemakalny plaszcz jej ojca, a powietrze pomieszczenia wypelnial zapach jego ulubionego rumu. W tamtym narozniku ojciec zawiesil jej hamak; przed laty, gdy zgodzil sie, by zamieszkala na pokladzie “Vivacii”. Tu mogl sie lepiej opiekowac corka. Althea czula gniew, widzac rozgardiasz, jaki Kyle wprowadzil do tego pokoju. Zdusil jego domowy nastroj. Gwozdz z buta nowego kapitana porysowal wypolerowane podlogi. Ephron Vestrit nigdy nie zostawilby tak map i nie tolerowalby widoku poplamionej koszuli przerzuconej przez oparcie krzesla. Nie zezwalal, by gdziekolwiek na pokladzie panowal brud – lacznie z wlasnymi kwaterami. Ziec ojca Althei, Kyle, najwyrazniej nie przywiazywal wagi do tych spraw.
Dziewczyna z obrzydzeniem przestapila rzucona na podloge pare spodni i stanela przed siedzacym przy stole kapitanem. Kyle ignorowal ja przez chwile, nadal studiujac jakies symbole na mapach. Althea dostrzegla, ze symbole te zostaly wyrysowane precyzyjna reka ojca i mysl ta dodala jej sily, choc rownoczesnie poczula ogromny gniew, ze mlody kapitan ma dostep do rodzinnych map. Morskie mapy kupieckich rodzin nalezaly do ich najlepiej strzezonej czesci dobytku. Jakze inaczej mogliby sobie zapewnic najkrotsza trase przez Kanal Wewnetrzny i odnalezc handlowe porty w mniej znanych wioskach? A jednak jej ojciec powierzyl te mapy Kyle'owi. Coz, w takim