Z przyzwyczajenia skierowal sie ku portowi. Gdy sobie to uswiadomil, potrzasnal glowa i ruszyl w strone ulicy Rzadow, ktora prowadzila na skaliste plaze, gdzie najbiedniejsi rybacy cumowali male lodki. “Paragon” pozwoli mu sie przespac na swoim pokladzie i bedzie zadowolony z towarzystwa, a po poludniu Brashen pojdzie odebrac swoj marynarski worek, po czym zacznie szukac pracy i noclegu. Na razie musi sie przespac pare godzin, z dala od Vestritow i Havenow.
Maulkin zatrzymal sie, otworzyl szeroko paszcze i zamknal ja powtornie, smakujac powietrze nowego miejsca. Znuzeni czlonkowie klebowiska rozlokowali sie w miekkim blocie, wdzieczni za krotki postoj w dlugiej wedrowce. Shreever z osobliwa czuloscia obserwowala przywodce, ktory kosztowal slonej wody Krainy Obfitosci. Jego krawatka podniosla sie wokol gardla, na wpol wyzywajaco, na wpol pytajaco. Kilka innych wezy zahuczalo widzac jego postawe i poruszylo sie niepewnie.
– Nie ma tu pretendenta – zauwazyl Sessurea. – Bawi sie bankami.
– Mylisz sie – zapewnila go spokojnie Shreever. – To tylko wspomnienia. Walczy, by je ujarzmic. Tak mi powiedzial. Wspomnienia migocza mu w glowie niczym wielka lawica malenkich ryb i wprawiaja go swoja mnogoscia w zaklopotanie. Maulkin musi postapic jak madry rybak, otwiera wiec paszcze, przesuwa naprzod pysk, a potem zaciska szczeki i sprawdza lup.
– Prawdopodobnie sam mul – mruknal Sessurea.
Shreever postawila krawatke, a on szybko sie odwrocil i powachal wlasny ogon, jak gdyby sie oporzadzal. Shreever przeciagnela sie i zaczela sie ostentacyjne muskac, sugerujac towarzyszowi, ze sie go nie boi.
– Korniki – zauwazyla, jak gdyby do siebie – zawsze sa rade z nieruchomego celu.
Wiedziala, ze inne weze rowniez zaczynaja podwazac przywodcze umiejetnosci Maulkina. Ale nie ona. To prawda, ze ostatnio jego mysli wydawaly sie jeszcze bardziej rozproszone niz zwykle. To prawda, ze ryczal dziwnie, gdy spal podczas krotkich odpoczynkow, na ktore pozwalal swemu klebowisku i ze czesciej mowil do siebie niz do swoich zwolennikow.
Fakty te mrozily krew w zylach wezom, lecz dla Shreever oznaczaly, ze Maulkin naprawde nimi kieruje. Z kazdym kolejnym kilometrem na polnoc rosla jej pewnosc, ze rzeczywiscie nalezy on do wezy przenoszacych stare wspomnienia. Obserwowala go teraz. Wspaniale miedziane oczy przykryl mlecznymi powiekami, wdziecznym ruchem zwinal cialo w splot i glaskal sie tak dlugo, az rozjarzyly mu sie zlote oka. Kilka pozostalych wezy przygladalo sie temu z pogarda, jak gdyby sadzily, ze ich przywodca pobudza swe zmysly dla zwyklej przyjemnosci. Shreever wpatrywala sie w niego glodnym wzrokiem. Gdyby reszta klebowiska nie patrzyla z taka uwaga, wezyca moze nawet by sie osmielila i przylaczyla do niego – owinelaby jego cialo swoim i pomogla mu szukac utraconych wspomnien.
Nie odwazyla sie jednak i tylko dyskretnie zaczerpnela haust slonej wody w na wpol otwarta paszcze; nowa woda swobodnie przeplynela jej przez skrzela. Shreever poczula dziwny smak. Byly w nim obce sole, az piekace intensywnoscia. Wysunela jezyk i skosztowala soli z ciala Maulkina, ktory pracowicie wil sie i skrecal. Przez chwile marzyla, ze Kraj Niedostatku zmienia sie w Kraine Obfitosci, a ona spokojnie sie w niej plawi.
Uniosla powieki i wizja zniknela. Zanim Shreever zdolala sie opanowac, odrzucila w tyl leb i zaryczala triumfalnie:
– Droga wolna!
Dopiero w chwile pozniej uswiadomila sobie wlasny krzyk. Towarzysze obserwowali ja teraz z takim samym napieciem, z jakim wczesniej przypatrywali sie Maulkinowi. Zmieszana, przygladzila krawatke przy szyi.
Nagle przywodca odwrocil sie do niej i mocno owinal wokol jej ciala. Krawatka podniosla mu sie gwaltownie i buchnely toksyny, ktore rownoczesnie oszolomily i upoily Shreever. Maulkin chwycil ja z ogromna sila, pomazal swoim pizmem po jej luskach, zalewajac jej zmysly na wpol uchwyconymi wspomnieniami, nad ktorymi wlasnie rozmyslal. Potem nagle ja uwolnil i odsunal od siebie. Wezyca powoli i miekko opadla na dno, sapiac dla zaczerpniecia oddechu.
– Ona dzieli moje wspomnienia – oznajmil Maulkin swoim zwolennikom. – Widzi je, a ja ja nimi namaszczam. Naszymi wspomnieniami. Chodz, Shreever, powstan i pojdz za mna. Zbliza sie dzien zgromadzenia. Pojdz za mna ku odrodzeniu.
9. LASKI FORTUNY
Chrzest obutych stop na pokrytych piaskiem skalach zaalarmowal “Paragona”. Mimo iz od roku byl slepy, podniosl glowe i nasluchiwal. Nadchodzacy czlowiek milczal, statek slyszal tylko jego kroki. Na pewno byl dorosly, dzieci bowiem chodzily lzej, a poza tym zwykle biegaly w grupkach i wykrzykiwaly obelgi pod jego adresem. Zachecaly sie nawzajem do wrzaskow, rzucaly w niego kamieniami, az pojal, ze nie nalezy sie uchylac. Kiedy znosil stoicko ich zlosliwosci, szybko sie nudzily i odchodzily; szukaly malych krabow albo gwiazd morskich i torturowaly je zamiast niego. Zreszta, kamienie nie kaleczyly go za bardzo, a wiekszosc nawet w niego nie trafiala.
Bez przekonania skrzyzowal ramiona na pokrytej bliznami piersi, chociaz gest ten wymagal od niego silnej woli. W strachu przed ciosem, gdy ofiara nie wie, skad padnie uderzenie, trudno jest sie powstrzymac przed ochrona twarzy, nawet jesli z tej twarzy pozostaly juz tylko usta, nos i rozszczepione szczatki, w ktore topor zmienil jego oczy.
Ostatni przyplyw prawie go dosiegnal. Czasami “Paragon” marzyl o gigantycznym sztormie, ktory podnioslby go i rzucil na morze. Najlepiej, gdyby jedna fala go podniosla, a druga trzasnela jego korpusem o skaly, rozbila go na deski, belki i pakuly, po czym rozrzucila je wszystkie na cztery strony swiata. Zastanawial sie, czy taki stan przynioslby mu zapomnienie. A moze dalej zylby w postaci rzezbionego kloca czarodrzewu. Podskakiwalby na falach i wszystko pamietal. Nie, nie tego typu mysli tylko poglebiaja jego szalenstwo…
Czasem lezac na plazy, wsluchiwal sie w swoja prawa burte, gdzie korniki i pakle wgryzaly sie w zwyczajne drewno, wwiercajac sie gleboko i zujac, ale nigdy nie ruszaly kila ani innych czesci z czarodrzewu. Tak. Czarodrzew byl drewnem niezwyklym i pozostawal nieczuly na ataki morza. Symbolizowal piekno, a zarazem wiekuiste potepienie.
“Paragon” slyszal o smierci tylko jednego zywostatku. “Tinester” stracil zycie w ogniu, ktory szybko rozprzestrzenil sie w jego ladowniach pelnych beczek z oliwa oraz suchych skor i zniszczyl go w kilka godzin, podczas ktorych krzyczal on i daremnie blagal o pomoc. Niestety byl odplyw. Kiedy ogien podziurawil kadlub i statek zaczal tonac, slona woda zalala plomienie w ladowniach, niestety “Tinester” nie zanurzyl sie dostatecznie gleboko, by ugasic pozar trawiacy poklad. Czarodrzewowe serce plonelo powoli i w blekitne niebo ponad portem wznosil sie ze statku czarny, mazisty dym. W koncu splonal. Moze tylko tak zywostatek potrafi osiagnac spokoj. Poprzez plomienie i powolne spalenie. “Paragon” zdziwil sie, ze dzieci – jego przesladowcy – nigdy nie wpadly na ten pomysl. Dlaczego rzucaly kamieniami, skoro mogly juz dawno temu podlozyc ogien pod jego niszczejacy kadlub? Moze powinien im to kiedys zaproponowac?
Kroki zblizyly sie, potem zatrzymaly. Osobnik przeszedl juz piasek i wszedl na kamienne nabrzeze.
– Witaj, “Paragonie”.
Meski glos, przyjazny, kojacy. Statek chwile sie zastanawial, wreszcie sobie przypomnial.
– Brashen! Minelo sporo czasu.
– Ponad rok – przyznal lekko marynarz. – Moze dwa. – Podszedl blizej, a w moment pozniej “Paragon” poczul, jak ciepla ludzka reka muska jego lokiec. Rozlozyl ramiona, opuscil prawa reke, a wtedy dotknela jej mala dlon Brashena.
– Rok. Cztery pory roku. Dla twojego ludu to dlugo, prawda?
– Och, nie wiem. – Mezczyzna westchnal. – Kiedy bylem dzieckiem, lata ciagnely sie nieskonczenie. Teraz kazdy uplywajacy rok wydaje mi sie krotszy od poprzedniego. – Umilkl, potem dodal: – No, jak sie masz?
“Paragon” usmiechnal sie pod wasem.
– Co za pytanie? Sam sobie odpowiedz. Czuje sie tak, jak, hm, trzydziesci lat temu… Chyba tyle. Mijajacy czas nie ma dla mnie zbytniego znaczenia. – Milczal przez moment, wreszcie spytal: – Co cie sprowadza do takiego starego wraku jak ja? Brashen byl zaklopotany.
– Jak zwykle. Potrzebuje miejsca do spania. Bezpiecznego miejsca.