po kawalku ziemi w poblizu Miasta Wolnego Handlu. – Potrzasnal glowa. – Zlamal slowo swoich dziadow i utrudnia zycie przedstawicielom ludu, ktory zawsze byl mu wierny. Z pewnoscia nie wyniknie z tego nic dobrego.
– Wiem, Berandolu. Powinienem sie cieszyc, ze nie musze pokonac calej drogi na piechote. Trudno mi wszakze zaakceptowac podroz do miejsca, ktorego sie obawiam, nie mowiac o podrozy statkiem. Bede nieszczesliwy przez caly rejs.
– Mowisz o chorobie morskiej? – spytal z pewnym zaskoczeniem mlody kaplan. – Nie sadzilem, ze dotyka ona rowniez przedstawicieli zeglarskich rodzin.
– Paskudna pogoda potrafi przekrecic zoladek kazdego czlowieka, ale… nie o to mi chodzi. Mowie o halasie, nieustannej krzataninie i scisku. I o zapachu. A takze o marynarzach. Sa na swoj sposob poczciwi, ale… – Chlopiec wzruszyl ramionami. – Nie sa tacy jak my, Berandolu. Nie maja czasu rozmawiac o sprawach, ktore tu omawiamy. A gdyby nawet sprobowali, zapewne ich wnioski swa prostota przypominalyby rozwazania naszych najmlodszych akolitow. Marynarze zyja jak zwierzeta i podobnie rozumuja. Przez cala podroz bede czul, ze mieszkam wsrod bydlat. Nie ma w tym oczywiscie ich winy… – dodal, widzac zmarszczone brwi mlodego kaplana.
Berandol zaczerpnal powietrza, jak gdyby chcial cos powiedziec, potem jeszcze raz sie zastanowil i, ciagle zadumany, wreszcie oswiadczyl:
– Wintrowie, minely dwa lata od twoich ostatnich odwiedzin w domu rodzinnym. Dwa lata, odkad po raz ostatni opusciles klasztor i spedziles nieco czasu z ludzmi pracy. Podczas tej wizyty patrz uwaznie i przysluchuj sie, a po powrocie powiesz mi, czy twoje poglady sie nie zmienily. Prosze, abys dobrze sobie zapamietal wlasne slowa i wiedz, ze ja ich nie zapomne.
– Dobrze, Berandolu – obiecal szczerze mlodzieniec. – Bede za toba tesknil.
– Prawdopodobnie tak, ale na to przyjdzie czas za kilka dni, poniewaz zamierzam ci towarzyszyc w spacerze do portu. Chodz, musisz sie przeciez spakowac.
Na dlugo zanim Kennit dotarl do konca plazy, byl swiadom, ze Inny mu sie przypatruje. Spodziewal sie spotkania, a rownoczesnie czul sie zaintrygowany, poniewaz czesto slyszal, ze te stworzenia switu i mroku rzadko wychodza ze swych kryjowek w ciagu dnia, gdy slonce stoi wysoko na niebie. Przecietny czlowiek moglby sie nawet ich bac, ale przecietni ludzie nie mieli szczescia pirackiego kapitana. Ani nie wladali tak dobrze szabla jak on. Chodzil powoli po plazy, przez caly czas gromadzac lupy. Udawal, ze nie zdaje sobie sprawy z obecnosci obserwujacego go stworzenia, byl jednak absolutnie pewny, ze Inny wie o jego podstepie. Nazwal w myslach to oszustwo “gra wewnatrz gry” i usmiechnal sie do siebie tajemniczo.
Poczul ogromna irytacje, kiedy w kilka chwil pozniej Gankis podszedl do niego ciezkim krokiem i wysapal nowine. Inny stal na gorze i przygladal sie kapitanowi.
– Wiem – odparl Kennit ostrym tonem. W chwile pozniej odzyskal kontrole nad glosem i mina, po czym uprzejmie wyjasnil: – A on wie, ze my zdajemy sobie z tego sprawe. Zatem proponuje ci go zignorowac, tak jak ja to robie. Idz dokonczyc poszukiwania na skarpie. Znalazles jeszcze cos godnego uwagi?
– Kilka okazow – odparl niezadowolony Gankis. Kennit wyprostowal sie w oczekiwaniu. Marynarz zaglebil rece w przepastnych kieszeniach zniszczonego kaftana. – Prosze – powiedzial, niechetnie wyjmujac z kieszeni rzecz wykonana z jaskrawo pomalowanego drewna. Byla to niewielka konstrukcja zlozona z krazkow i palek; w niektorych krazkach wywiercono otwory.
Kennit nie potrafil odgadnac przeznaczenia przedmiotu.
– Jakas dziecieca zabawka – wyrazil przypuszczenie. Zmarszczyl brwi i czekal.
– Albo to – stwierdzil marynarz. Wyjal z kieszeni paczek rozy. Kennit wzial go od niego ostroznie, starajac sie nie dotknac kolcow. Byl pewny, ze paczek jest naturalny, az do momentu, gdy wzial go w reke i wyczul, ze nozka jest bardzo sztywna i twarda. Zwazyl kwiat w reku; okazal sie lekki jak prawdziwa roza. Odwrocil go, probujac odkryc, z jakiego materialu zostal wykonany i doszedl do wniosku, ze nie potrafi tego okreslic. Jeszcze bardziej tajemniczy od struktury kwiatu byl jego zapach, niezwykle mily i wonny, niczym aromat mocno rozwinietej rozy z letniego ogrodu. Uniosl brwi i spojrzal na Gankisa, ktory przypial mu roze do klapy kaftana. Haczykowate kolce silnie trzymaly kwiat. Kennit obserwowal, jak stary marynarz mocno zaciska usta, nie osmielil sie jednak odezwac do swojego kapitana.
Mlody pirat spojrzal w slonce, a potem na fale odplywu. Podroz powrotna na przeciwna strone wyspy zabierze im ponad godzine. Uznal, ze powinni sie pospieszyc, jesli nie chca, by odplyw uwiezil statek wsrod skal. Na chwile ogarnelo go niezwykle dla niego wahanie. Bil sie z myslami. Nie przybyl wszak na Plaze Skarbow dla samego skarbu; przyplynal tu, poniewaz pragnal uslyszec wyrocznie Innego, przekonany, ze osobliwa istota zejdzie do niego na rozmowe. Potrzebowal potwierdzonej wyroczni; czyz nie w tym celu zabral ze soba swiadka w osobie Gankisa? Stary marynarz nalezal do nielicznych mezczyzn na pokladzie jego statku, ktorzy nie upiekszali wlasnych przygod. Relacjom Gankisa wierzyli nie tylko czlonkowie jego zalogi, ale takze wszyscy piraci w Lupogrodzie. Poza tym, jesli wyrocznia okaze sie niezgodna z celami Kennita, bez trudu przyjdzie mu zabicie starca.
Jeszcze raz zastanowil sie, ile zostalo czasu. Gdyby byl czlowiekiem rozwaznym, przerwalby w tym momencie poszukiwania na plazy, odwaznie stawil czolo Innemu, a potem pospieszyl na statek. Czlowiek rozwazny nigdy nie ufalby swemu szczesciu. Jednak Kennit juz dawno temu doszedl do wniosku, ze aby utrzymac szczescie, nalezy mu ufac. Bylo to jego osobiste przekonanie, sam je odkryl i nie widzial powodu, aby sie nim dzielic z kims innym. Nigdy nie osiagnal zadnego powazniejszego triumfu bez ryzyka i wiary we wlasne szczescie. Jesli ktoregos dnia stanie sie rozwazny i ostrozny, wtedy jego szczescie obrazi sie i go opusci.
Ta zagmatwana logika zadowalala pirata. Bez pospiechu przeszukiwal brzeg. Kiedy zblizyl sie do zebatych skal, ktore znaczyly koniec polksiezycowej plazy, wszystkimi zmyslami wyczuwal obecnosc przedstawiciela Innego Ludu. Jego zapach poczatkowo wydawal sie necaco slodki, potem wraz ze zmiana wiatru stal sie nagle mocniejszy: zepsuty i zjelczaly. Byl tak silny, ze Kennit poczul go gleboko w gardle i nieomal sie Zakrztusil. Zreszta przeszkadzal mu nie tylko zapach bestii; wrecz czul na skorze jej obecnosc. Poza tym, Inny poruszal sie halasliwie i glosno sapal. Kennit bal sie, ze popekaja mu bebenki; czul tez osobliwy nacisk na galki oczne i na skore szyi. Niby sie nie pocil, a jednak jego oblicze bylo tluste, jak gdyby wiatr przyniosl ze skory stwora jakas substancje i rzucil mlodemu piratowi w twarz. Ogolnie rzecz biorac, Kennit walczyl z niesmakiem, ktory wrecz graniczyl z mdlosciami, wiedzial wszak, ze nie moze sobie pozwolic na okazanie slabosci.
Stanal wiec tylko wyprostowany i dyskretnie wygladzil kamizelke. Wiatr poruszal piorami na kapeluszu i blyszczacymi czarnymi lokami Kennita. Piracki kapitan byl osobnikiem postawnym, jego wyglad robil duze wrazenie zarowno na kobietach, jak i na mezczyznach, co mu bardzo pochlebialo. Byl wysoki i proporcjonalnie umiesniony. Swietnie skrojony kaftan uwydatnial jego szerokie ramiona i klatke piersiowa oraz plaski brzuch. Swoja twarz uznal za interesujaca. Uwazal sie za przystojniaka. Mial wysokie czolo, mocne szczeki, prosty nos, a pod nim ladnie wykrojone wargi. Brode przycinal w modny sposob, koncowki wasow skrupulatnie woskowal. Nie podobaly mu sie jedynie oczy. Odziedziczyl je po matce; byly wyblakle, wilgotne, blekitne. Kiedy patrzyl w zwierciadlo, widzial w nim oczy matki, strapionej i zaplakanej z powodu rozwiazlego zycia syna. Wydawaly mu sie bezmyslnymi oczyma idioty i uwazal, ze nie pasuja do jego opalonej twarzy. Gdyby byl kims innym, ludzie mawialiby, ze ma lagodne, blekitne, pelne wyrazu oczy. Czesto cwiczyl przed lustrem zimne, nieprzyjemne spojrzenie, niestety bez powodzenia. Oczy byly po prostu zbyt blade. Pomnazal wysilek lekko krzywiac wargi – takze teraz, gdy odpoczywal, czekajac na Innego.
Mlodemu piratowi wydalo sie, ze jego osoba wywarla pewne wrazenie na bestii. Stwor poslal mu wyniosle spojrzenie. Byl niewiele wyzszy od Kennita, ktorego dziwnie uspokoilo odkrycie, ze w legendach jest tak wiele prawdy. Polaczone pletwiasta blona palce rak i nog, rzucajaca sie w oczy gietkosc konczyn, z pozoru pozbawione zycia rybie oczka w chrzastkowych oczodolach, nawet pokrywajaca cialo stworzenia miekka, luskowata skora – o wszystkich tych szczegolach kapitan slyszal wczesniej i spodziewal sie ich. Podobnie jak kanciastej, lysej glowy, ktora wygladala na zle uksztaltowana, ni to ludzka, ni to rybia. Wiazadla laczace jego szczeki siegaly az do otworow usznych, totez otwor gebowy byl tak wielki, ze z latwoscia mogl pochlonac ludzka glowe. Cienkie wargi bestii nie mogly zaslonic dwoch rzedow malenkich, ostrych zebow. Ramiona Innego wydawaly sie zapadac do przodu, ale cala postawa przywodzila raczej na mysl zwierzeca sile niz niedbala postawe. Stwor nosil osobliwy jasnolazurowy plaszcz o tak delikatnym splocie, ze kojarzyl sie z platkiem kwiatu. Faldy stroju splywaly z ciala stworzenia plynnie niczym strugi wody. Tak, o wielu szczegolach Kennit wczesniej czytal. Nie spodziewal sie natomiast, ze Inny wyda mu sie osobliwie atrakcyjny, totez od razu uznal, ze to zapewne jakas sztuczka. Tak czy owak, zapach stworzenia przywodzil mu na mysl letni ogrod, oddech – wyrafinowany bukiet rzadkiego wina, a w