ze Torg zmusil cie na oczach wszystkich do wspiecia sie na maszt. Wtedy naprawde przegrales! Teraz cala zaloga uwaza, ze nie masz w sobie odwagi… Ze jestes tchorzem. – Potrzasnal glowa z rozgoryczeniem. – Wystarczy, ze wygladasz jak maly chlopiec. Musisz sie jeszcze tak zachowywac?
Oburzony, wstal i odszedl. Przez jakis czas Wintrow siedzial z oczyma spuszczonymi na stos liny. Slowa Milda wstrzasnely nim bardziej, niz chcial przyznac. Mlodziutki marynarz bardzo wyraznie zasugerowal mu, ze Wintrow zyje obecnie i dziala w zupelnie innym, nieznanym mu swiecie. Obaj chlopcy byli zapewne niemal w tym samym wieku, jednakze Mild trafil na poklad statku juz trzy lata temu. Teraz byl marynarzem z krwi i kosci, a od pojawienia sie Wintrowa awansowal z pozycji chlopca pokladowego na marynarza. Nie wygladal tez na chlopca. Byl muskularny, zwinny, o cala glowe wyzszy od mlodego kaplana, a na jego brodzie powoli pojawial sie zarost. Wintrow nie uwazal swej drobnej budowy i dzieciecej powierzchownosci za wady, lecz nawet gdyby nimi byly, i tak nie potrafilby zmienic swego wygladu. Jednak pod tym wzgledem latwiej mu bylo w klasztorze, gdzie wszyscy zgodnie stwierdzali, ze kazdy czlowiek powinien dorastac we wlasnym tempie i na swoj wlasny sposob.
Greb Sa na przyklad pozostal bardzo niski; mial krotkie, krepe konczyny, co w rodzinnej wiosce narazalo go na ciagle zarty wspolmieszkancow. Natomiast w klasztorze szanowano go za jego wiersze. Nikt nie nazywal go “zbyt malym”, byl po prostu Grebem Sa. Zreszta tego rodzaju okrutne dowcipy, ktore na pokladzie statku wydawaly sie na porzadku dziennym, w klasztorze bylyby nie do pomyslenia i nikt by ich nie tolerowal. Mlodsi chlopcy dokuczali sobie troche i czasem sie przepychali, jednak kazde dziecko, u ktorego zauwazono sklonnosc do okrucienstwa, szybko odsylano do rodzicow. Kaplan Sa nie mogl odczuwac przyjemnosci ze znecania sie nad innymi.
Nagle Wintrow straszliwie zatesknil za klasztorem. Natychmiast przelknal zal, zanim jeszcze w oczach zakrecily mu sie lzy. Zakazal sobie plakac na pokladzie. Nie chcial, by marynarze widzieli u niego zachowanie, ktore mogliby zrozumiec jako slabosc. Mild mial na swoj sposob racje. Wintrow byl wiezniem na “Vivacii”; albo stad ucieknie, albo musi tu doczekac swoich pietnastych urodzin. Co w takiej sytuacji poradzilby mu Berandol? Hm, zapewne powiedzialby, ze nalezy jak najlepiej spozytkowac czas spedzony tutaj. Skoro Wintrow musi zostac marynarzem, najmadrzej postapi, jesli szybko nauczy sie dobrze wypelniac swoje obowiazki. I jesli ma byc czlonkiem tej zalogi przez… przez jakis czas… powinien przynajmniej znalezc tu sobie sojusznikow.
Pomyslal, ze pewnie latwiej by mu bylo, gdyby wiedzial, w jaki sposob zaprzyjaznic sie z kims w swoim wieku. Podniosl zniszczony kawalek liny i zaczal go rozplatac. Nagle gdzies zza jego plecow cicho odezwala sie “Vivacia”.
– Sadzilam, ze dotrzymujesz slowa.
Wspaniale! Postanowil z nim porozmawiac bezduszny drewniany statek, ozywiony poprzez sile Sa czy tez wbrew Niemu. Wintrow natychmiast odsunal te niegodna mysl, wczesniej wszakze wyczul, ze statek drzy z bolu. Czy nie powiedzial sobie wlasnie, ze potrzebuje sojusznikow? A teraz zlosliwie odpychal jedynego prawdziwego sprzymierzenca, jakiego posiadal.
– Przykro mi – oswiadczyl szeptem, wiedzial bowiem, ze “Vivacia” i tak go uslyszy. – Taka jest ludzka natura, mamy sklonnosc przerzucac na innych nasze cierpienie. Zadajemy innym bol sadzac, ze w ten sposob radzimy sobie z wlasna rana.
– Zauwazylam to juz wczesniej – przyznala apatycznie “Vivacia”. – Zreszta nie ty jeden odczuwasz gorycz. Cala zaloga jest wzburzona. Niewielu jest zadowolonych ze swego towarzystwa.
Pokiwal glowa.
– Duzo sie zmienilo i zbyt szybko. Sporo osob zwolniono, inne otrzymaly mniejsze zarobki z powodu mlodego wieku. Nowi marynarze pojawili sie na pokladzie. Nadal szukaja tu swego miejsca. Zanim poczuja sie czescia zalogi, minie troche czasu.
– Jesli w ogole kiedys sie wpasuja – przyznala “Vivacia” bez wiary. – Mamy tu trzy grupy: stara zaloge Vestrita, ludzi Kyle'a i nowych marynarzy. Tak tez mysla o sobie oni sami i tak sie zachowuja. Czuje… ze sa podzieleni. Trudno komus zaufac, trudno spokojnie pracowac i calkowicie oddac wladze… kapitanowi. – Z wahaniem uzyla tego slowa, jak gdyby jeszcze nie byla pewna statusu Kyle'a Havena.
Wintrow w milczeniu ponownie pokiwal glowa. Sam odczuwal to napiecie. Jego ojciec zwolnil kilka osob, a przynajmniej dwie inne odeszly na znak protestu. Ostatnio zawrzalo, gdy Kyle zazadal, by pewien odchodzacy ze statku starszy marynarz zwrocil mu zloty kolczyk, ktory mezczyzna otrzymal od kapitana Vestrita za dlugoletnia sluzbe na pokladzie “Vivacii”. Kolczyk mial ksztalt galionu statku i sugerowal, ze jego wlasciciel jest wartosciowym czlonkiem zalogi. Starzec wolal wyrzucic kolczyk za burte niz oddac Kyle'owi, po czym zarzucil marynarski worek na kosciste ramie i zszedl do doku. Wintrow czul, ze stary nie ma dokad pojsc; byloby mu trudno sie sprawdzic na pokladzie nowego statku i wspolzawodniczyc tam z mlodszymi, bardziej zwinnymi marynarzami.
– Tak naprawde nie wrzucil go do morza. – Glos “Vivacii” byl niewiele glosniejszy od szeptu.
Wintrow natychmiast sie zainteresowal.
– Nie? Skad wiesz? – Wstal i podszedl do relingu, aby spojrzec na galion. “Vivacia” usmiechnela sie do niego.
– Poniewaz wrocil pozniej w nocy i mi go dal. Przypomnial mi, ze bylismy razem bardzo dlugo, wiec skoro nie moze umrzec na moim pokladzie, pragnie, bym miala po nim przynajmniej jakas pamiatke.
Wintrow poczul wielkie wzruszenie. Stary marynarz oddal statkowi – w dodatku z wlasnej woli – zapewne kawalek czystego zlota.
– Co z nim zrobilas?
Przez moment wygladala na zaniepokojona.
– Nie wiedzialam, co z nim zrobic. Ale stary powiedzial mi, zebym polknela ten kolczyk. Wyjasnil, ze wiele zywostatkow tak postepuje. Nie chodzi oczywiscie o wszystkie pamiatki, lecz te o wielkim znaczeniu. Statki polykaja je i w ten sposob do konca swojego zycia zachowuja wspomnienie o czlowieku, ktory im je dal. – Usmiechnela sie widzac zaskoczone spojrzenie Wintrowa. – Wiec tak zrobilam. Nie bylo to trudne, chociaz czulam sie dziwnie. Ale jestem… swiadoma, ze go posiadam. I wiesz, sadze, ze postapilam wlasciwie.
– Jestem pewny, ze tak – odparl Wintrow, po czym zastanowil sie, skad u niego to przekonanie.
Wszyscy przyjeli z wdziecznoscia wieczorny wiatr po goracym dniu. Nawet zwykle drewniane statki skrzypialy lagodnie w dokach i wydawalo sie, ze cicho ze soba rozmawiaja. Niebiosa byly bezchmurne, co obiecywalo na jutro ladny dzien. Althea stala milczaco w cieniu “Vivacii” i czekala. Pomyslala, ze chyba stracila rozum. Przeciez postawila przed soba niemal niemozliwy do zrealizowania cel. Jedyna droga do jego osiagniecia byly wypowiedziane w gniewie slowa jej szwagra. Coz jednak innego jej pozostawalo? Postanowila wykorzystac mimowolna obietnice Kyle'a, liczac na swiadka – jego uczciwego syna, a swego siostrzenca. Tylko idiota mogl wierzyc w powodzenie takiego przedsiewziecia. Dziewczyna wiedziala, ze matka szukala jej przez “Vivacie”; moze wiec miala w domu drugiego sprzymierzenca, chociaz szczerze mowiac niezbyt na to liczyla.
Polozyla reke na srebrzystym kadlubie “Vivacii”.
– Prosze, Sa – zaczela sie modlic, lecz nic wiecej nie powiedziala. Rzadko sie modlila. Modlitwa nie lezala w jej naturze, podobnie jak zaleznosc od innej osoby. Przyzwyczaila sie sama zdobywac to, czego chciala. Zastanawiala sie, czy wielka Matka Wszystkich Ludzi, ktora dotad ja ignorowala, w ogole slyszy wypowiadane przez nia prosby. Pod dlonia poczula, jak “Vivacia” cieplo odpowiada na jej slowa i zadala sobie pytanie, czy na pewno jej modlitwa byla skierowana do Sa. Moze, jak wiekszosc marynarzy, bardziej wierzyla w swoj statek niz w boska opatrznosc.
– Idzie chlopak – sapnela cicho “Vivacia”. Althea ukryla sie glebiej w cieniu statku i czekala. Nienawidzila zakradac sie w ten sposob, nienawidzila krotkich, potajemnych spotkan ze swoim statkiem. Tylko tak wszakze mogla dopiac swego. Byla przekonana, ze jesli Kyle domysli sie jej planow, zrobi wszystko, co w jego mocy, by pokrzyzowac jej szyki. A jednak przyszla tu wyjawic swe plany Wintrowowi, poniewaz wciaz pamietala jedno krotkie spojrzenie wymienione z chlopcem tamtego ranka. Przez krotka chwile dostrzegla wtedy w jego oczach blysk i wiedziala, ze – tak jak jego ojciec – Wintrow jest czlowiekiem honoru. Teraz calkowicie opierala sie na wierze w niego.
– Pamietaj, chlopcze, ze cie obserwuje – w ciszy nieprzyjemnie zahuczal glos Torga. Kiedy Wintrow nie zareagowal na jego stwierdzenie, drugi oficer warknal: – Odpowiedz mi, chlopcze!
– Nie zadales mi pytania – zauwazyl Wintrow spokojnie. Zeby tylko zachowal rozwage, pomyslala stojaca w doku Althea.
– Jesli sprobujesz zeskoczyc dzis wieczorem ze statku, tak ci skopie tylek, ze ci kregoslup peknie – zagrozil mu