– To juz niepotrzebne? – zapytal, wskazujac fotel Farmera. Grant skinal glowa, a Rebus odciagnal fotel z powrotem do swojego biurka. Po drodze zauwazyl, ze lezace na biurku Ellen Wylie protokoly z autopsji zostaly zebrane w stosik i obwiazane sznurkiem, co zapewne znaczylo: „przejrzane, przeanalizowane, do oddania”. – Farmer wam jakos pomogl? – spytal.
– Jeszcze nie oddzwonil – odpowiedziala Siobhan, probujac opanowac drzenie glosu. – Wlasnie mialam do niego dzwonic.
– I tylko migdalki Granta pomylily ci sie ze sluchawka, co?
– Inspektorze – zaczela. – Nie chcialabym, zeby powstalo falszywe wyobrazenie o tym, co tu zaszlo…
Rebus przerwal jej, unoszac reke do gory.
– To nie ma nic wspolnego ze mna, Siobhan. Wiec masz absolutna racje. Konczymy rozmowe na ten temat.
– Chyba cos jednak nalezy wyjasnic – powiedziala nieco podniesionym glosem, spogladajac na Granta, ktory stal odwrocony bokiem i unikal jej wzroku.
Wiedziala, ze pewnie sie w duchu modli. Ten „grzeczny chlopczyk”, ten „nieszkodliwy nudziarz” z tymi jego elektronicznymi zabawkami i tym szpanerskim sportowym samochodzikiem!
Wiec juz lepiej niech to bedzie cala butelka ginu, a jeszcze lepiej skrzynka. I po cholere jej do tego kapiel.
– Doprawdy? – zapytal Rebus, teraz juz wyraznie zaciekawiony.
„Moglabym teraz jednym ruchem zakonczyc twoja kariere, kolego Grant”.
– Niewazne – rzekla w koncu.
Rebus przez chwile sie w nia wpatrywal, a gdy nie podniosla wzroku znad papierow, spojrzal na Granta.
– A u ciebie cos sie dzieje? – zapytal beztrosko, rozsiadajac sie na fotelu.
– Co? – Policzki Granta spasowialy.
– Pytam o to ostatnie haslo. Zblizyles sie do rozszyfrowania go?
– Niestety nie, panie inspektorze. – Grant stal przy jednym z biurek i kurczowo trzymal sie jego krawedzi.
– A co u ciebie? – spytala Siobhan, poprawiajac sie na krzesle.
– U mnie? – Przejechal dlugopisem po knykciach palcow. – Mysle, ze dzisiaj udalo mi sie osiagnac wynik rowny pierwiastkowi kwadratowemu z minus jeden. – Rzucil dlugopis na biurko. – Wiec ja stawiam.
– Wypiles juz pare drinkow, co? – spytala Siobhan.
Rebus zmruzyl oczy.
– Pare. Pochowali dzis mojego starego przyjaciela. Zaplanowalem prywatna stype, wiec jesli ktores z was chce sie przylaczyc, to zapraszam.
– Musze wracac do domu… – powiedziala Siobhan.
– Nie wiem, czy…
– Chodz, Grant. Dobrze ci to zrobi.
Grant spojrzal w kierunku Siobhan, jakby oczekujac od niej jakiegos sygnalu, a moze i pozwolenia.
– Moze moglbym jednego… – zaczal niepewnie.
– Grzeczny chlopiec – oswiadczyl Rebus. – Zatem na jednego.
Grant wciaz jeszcze saczyl pierwsze piwo – choc Rebus zdazyl juz w tym czasie wypic dwie podwojne whisky i dwa duze piwa – kiedy ze zgroza zauwazyl, ze barman dolewa do jego kufla male piwo, nie czekajac, az dopije pierwsze.
– Przyjechalem samochodem – zaprotestowal.
– Cholera jasna, Grant – jeknal Rebus. – Przez caly wieczor o niczym innym nie mowisz.
– Przepraszam.
– A jak juz cos mowisz, to tylko przepraszasz. Nie widze zadnego powodu, zebys mial przepraszac za obsciskiwanie Siobhan.
– Sam nie wiem, jak do tego doszlo.
– I nie probuj dociekac.
– Mysle, ze ta nasza sprawa troche sie… – Przerwalo mu elektroniczne brzeczenie. – To panska, czy moja? – zapytal i siegnal do kieszeni marynarki. Tym razem dzwonila komorka Rebusa, ktory kiwnal glowa w strone drzwi, dajac Grantowi do zrozumienia, ze wychodzi na zewnatrz.
– Halo? – Na zewnatrz bylo chlodno, mroczno i wokol krecily sie taksowki w poszukiwaniu klientow. Jakas kobieta potknela sie o wystajaca plyte chodnikowa i omal nie upadla. Mlody czlowiek z glowa ogolona na zero i z kolczykiem w nosie pomogl jej pozbierac wysypane z torby pomarancze. Ot, odruchowy gest grzecznosci… Mimo to Rebus nie spuszczal wzroku z chlopaka, dopoki ten nie odszedl. Tak na wszelki wypadek.
– John? Tu Jean. Jestes jeszcze w pracy?
– Prowadze obserwacje podejrzanego – odrzekl Rebus.
– O moj Boze, czy chcesz zebym…?
– Nie, wszystko w porzadku, zartowalem. Wyskoczylem tylko na drinka.
– Jak bylo na pogrzebie?
– Nie poszedlem. To znaczy, poszedlem, ale nie moglem sie przemoc.
– A teraz pijesz?
– Nie probuj tylko wyciagac ku mnie pomocnej dloni.
Rozesmiala sie.
– Nie mialam zamiaru. Tylko, ze siedze tu teraz przed telewizorem z butelka wina i…
– I co?
– I przydaloby sie jakies mile towarzystwo.
Rebus wiedzial, ze jego obecny stan nie pozwoli mu prowadzic ani robic jeszcze paru innych rzeczy, gdyby zaszla taka potrzeba.
– Sam nie wiem, Jean. Nie widzialas mnie jeszcze po drinku.
– A co? Przeksztalcasz sie w pana Hyde’a? – Znow sie rozesmiala. – Przeszlam to juz z moim mezem. Watpie, zebys mi mogl pokazac cos nowego. – Starala sie to mowic lekko, jednak w jej glosie brzmialy nowe tony. Moze byla spieta, dlatego, ze zaproszenie wyszlo od niej. Nikt przeciez nie lubi sie spotykac z odmowa. Ale moze bylo w tym tez cos wiecej…
– Moglbym wziac taksowke. – Przyjrzal sie sobie. Wciaz jeszcze byl ubrany jak na pogrzeb, tyle ze zdazyl juz zdjac krawat i rozpiac dwa gorne guziki od koszuli. – Tylko przedtem powinienem pojechac do domu i sie przebrac.
– Jak chcesz.
Spojrzal na druga strone ulicy. Kobieta z torba z zakupami stala teraz na przystanku i czekala na autobus. Co chwile zagladala do torby, jakby upewniajac sie, ze jest w niej wszystko. Oto zycie w wielkim miescie: nieufnosc jako staly element pancerza ochronnego, jaki sie nosi; brak wiary w istnienie czegos takiego jak bezinteresowny odruch i dobry uczynek.
– Bede niedlugo – powiedzial i rozlaczyl sie.
Wrocil do pubu i zastal Granta nad pustym kuflem. Na widok wchodzacego Rebusa uniosl rece do gory na znak, ze juz ma dosyc.
– Musze juz isc – oznajmil.
– Tak, ja tez – stwierdzil Rebus.
Grant wygladal na zawiedzionego, jakby liczyl na to, ze Rebus tu zostanie, bedzie pil dalej i coraz bardziej sie upijal. Rebus popatrzyl na pusty kufel Granta i zastanowil sie, czy udalo mu sie moze namowic barmana, by ten wylal zawartosc do zlewu.
– Mozesz prowadzic? – zapytal.
– Tak, bez problemu.
– To swietnie. – Rebus klepnal go w ramie. – Wobec tego podrzucisz mnie do Portobello…
Przez ostatnia godzine Siobhan starala sie uwolnic od mysli o sprawie, jednak nadaremnie. Nie pomogla jej ani kapiel, ani gin. Muzyka – Mutton Birds,