– Przepraszam za przerwe.
– Duzo macie pracy?
– Och, tu zawsze sie mnostwo dzieje – odparl ze smiechem, a Wylie pomyslala, ze chetnie by tam do niego dolaczyla. Po skonczonej rozmowie moglaby zrobic spacer do portu, mijajac po drodze te wloki. – To przy czym bylismy? – zapytal.
– Przy czarach i klatwach.
– Po raz pierwszy przeczytalismy o tym w gazetach. To tez spowodowali rodzice, bo opowiedzieli o tym jakiemus reporterowi.
Wylie miala przed soba fotokopie z gazety. Tytul artykulu brzmial: GRA KOMPUTEROWA WINNA TAJEMNICZEJ SMIERCI OD KULI W GORSKIM PUSTKOWIU? Autor: Steve Holly.
Jurgen Becker byl dwudziestoletnim studentem, mieszkajacym z rodzicami na przedmiesciach Hamburga. Studiowal na miejscowym uniwersytecie, na wydziale psychologii. Jako zagorzaly milosnik gier komputerowych byl czlonkiem druzyny startujacej w internetowej lidze miedzyuczelnianej. Jego koledzy ze studiow zeznali, ze w tygodniu poprzedzajacym znikniecie sprawial wrazenie „spietego i podenerwowanego”. Wychodzac z domu po raz ostatni, wzial ze soba plecak. Zdaniem rodzicow, wewnatrz znajdowal sie paszport, dwie zmiany odziezy, aparat fotograficzny, przenosny odtwarzacz plyt CD i kilkanascie kompaktow.
Oboje rodzice pracowali zawodowo – ojciec byl architektem, matka wykladala na uczelni – jednak rzucili prace, w calosci poswiecajac sie poszukiwaniom syna. Ostatni akapit artykulu wydrukowano wytluszczona czcionka. „A teraz zrozpaczeni rodzice odnalezli wreszcie syna. Jednak dla nich tajemnica jeszcze bardziej sie zagmatwala. Jak to sie stalo, ze Jurgen poniosl smierc na jalowym pustkowiu w szkockich gorach? Kto jeszcze z nim tam byl? Do kogo nalezala bron?… I kto sie nia posluzyl, by pozbawic zycia mlodego studenta?”
– A ten plecak i jego zawartosc nigdy sie nie odnalazla? – spytala Wylie.
– Nigdy. Tyle ze jesli to nie on, to trudno sie dziwic.
Wylie usmiechnela.
– Bardzo mi pomogliscie, sierzancie Maclay.
– Przyslijcie prosbe na pismie, to wam wysle wszystko, co mamy w tej sprawie.
– Dzieki, zrobie to na pewno. – Zawiesila glos. – W Edynburgu mamy jednego Maclaya. Pracuje w sekcji sledczej w Craigmillar…
– Tak, to moj kuzyn. Spotkalem sie z nim pare razy na jakichs slubach i pogrzebach. Craigmillar to dzielnica, gdzie mieszkaja sami bogacze?
– Tak wam powiedzial?
– A co, lal wode?
– Przyjedz kiedys, kolego, to sam zobaczysz.
Wylie odlozyla sluchawke i wybuchla smiechem, po czym musiala Smugowi opowiedziec dlaczego. W trakcie rozmowy podszedl do niej do biurka. Salka wydzialu sledczego nie byla zbyt duza: raptem cztery biurka i kilkoro drzwi wiodacych do wnek zabudowanych szafami, w ktorych trzymali archiwum starych spraw. Shug wzial do reki fotokopie artykulu i przeczytal w calosci.
– Brzmi tak, jakby Holly wszystko to zmyslil – zauwazyl.
– Znasz go?
– Mialem juz z nim pare zderzen. Jego specjalnoscia jest rozdymanie wszystkiego.
Wziela od niego artykul. Istotnie, wszystkie jego uwagi na temat interaktywnych gier typu fantasy sformulowane byly bardzo mgliscie i upstrzone stwierdzeniami w trybie warunkowym: „byc moze”, „niewykluczone, ze byloby”, „o ile…”, Jak sie sadzi…”
– Musze z nim pogadac – oswiadczyla, biorac znow do reki sluchawke. – Masz moze jego numer?
– Nie, ale pracuje w edynburskim biurze gazety. – Davidson ruszyl do swojego biurka. – Znajdziesz go w ksiazce na zoltych stronach w rozdziale „kolonie tredowatych”…
Telefon komorkowy zadzwonil, kiedy Steve Holly byl w drodze do pracy. Mieszkal na Nowym Miescie, ledwie trzy przecznice od miejsca, ktore w swoim reportazu nazwal niedawno „apartamentem tragicznej smierci”. Nie znaczylo to oczywiscie, ze jego mieszkanie nalezalo do tej samej kategorii, co mieszkanie Flipy Balfour. Mieszkal na najwyzszym pietrze starej, nie zmodernizowanej kamienicy – jednej z niewielu, jakie jeszcze zostaly na Nowym Miescie. Rowniez nazwa ulicy, przy ktorej mieszkal, nie kojarzyla sie tak dobrze jak adres Flipy. Ale nawet tu z radoscia obserwowal, jak teoretyczna wartosc jego mieszkania blyskawicznie rosnie. Cztery lata wczesniej zdecydowal, ze chce zamieszkac w tej czesci miasta, jednak nawet wtedy ceny mieszkan w tych okolicach wykraczaly poza jego mozliwosci. Na planach by sie pewnie skonczylo, gdyby nie wpadl na pomysl studiowania nekrologow w codziennych gazetach. Kiedy pojawial sie w nich jakis adres z Nowego Miasta, natychmiast pedzil tam z koperta zaadresowana do „Wlasciciela” i opatrzona dopiskiem „PILNE”. Wewnatrz znajdowal sie krotki i zwiezly list, w ktorym informowal adresata, ze urodzil sie i wychowal na tej wlasnie ulicy i ze od czasu wyprowadzenia sie jego rodzine spotykaja same nieszczescia. Poniewaz oboje rodzice juz nie zyja, on sam chcialby powrocic i zamieszkac przy ulicy, ktora kojarzy mu sie ze szczesliwymi wspomnieniami z dziecinstwa, gdyby wiec wlasciciel rozwazal ewentualnie sprzedaz, to on…
Az trudno uwierzyc, ale zadzialalo. Zmarla pewna staruszka, od dziesieciu lat przykuta do lozka, i siostrzenica, bedaca jej najblizsza zyjaca krewna, otrzymawszy list, zadzwonila do Holly’ego jeszcze tego samego popoludnia. Natychmiast pojechal obejrzec mieszkanie – czteropokojowe, dosc cuchnace i zapuszczone, wiedzial jednak, ze takim rzeczom da sie zaradzic. Niewiele brakowalo, by wpadl na klamstwie, gdy siostrzenica zapytala go, pod ktorym numerem kiedys mieszkal. Udalo mu sie jednak tak zamotac, ze sie nie zorientowala. A potem wykonal swoj staly numer: wszyscy agenci nieruchomosci i notariusze to zlodzieje, ktorzy tylko patrza, jakby zedrzec z nich skore… wiec bedzie duzo lepiej jesli sami uzgodnia rozsadna cene i nie dopuszcza zadnych posrednikow.
Siostrzenica mieszkala w Borders i wygladala na niezorientowana w edynburskich cenach mieszkan. Dorzucila nawet za darmo cale umeblowanie po staruszce, za ktore Holly wylewnie podziekowal, po czym, podczas pierwszego weekendu po przeprowadzce, w calosci wyrzucil na smietnik.
Gdyby zdecydowal sie je sprzedac dzisiaj, moglby zainkasowac rowne sto tysiecy, czyli zupelnie niezla sumke. Nawiasem mowiac, nie dalej jak dzis rano zastanawial sie nad wycieciem podobnego numeru z mieszkaniem po malej Balfour… tyle ze cos mu mowilo, ze jej rodzina bedzie dokladnie znala rzeczywista wartosc tego mieszkania. Zatrzymal sie w polowie drogi w gore Dundas Street i odebral komorke.
– Steve Holly przy telefonie.
– Panie Holly, tu detektyw sierzant Wylie, wydzial sledczy policji okregu Lothian i Borders.
Zaraz, Wylie? Probowal ja sobie umiejscowic. Alez tak! Wylie od tej slawetnej konferencji prasowej.
– Tak, pani sierzant. Czym moge sluzyc z samego rana?
– Chodzi mi o panski artykul mniej wiecej sprzed trzech lat… na temat smierci niemieckiego studenta.
– Czy chodzi pani moze o tego studenta z szesciometrowymi ramionami? – zapytal z usmiechem. Stal przed wystawa niewielkiej galerii sztuki i skorzystal z okazji, by zajrzec do srodka, nie tyle interesujac sie obrazami, ile ich cenami.
– Tak, o tego – odparla.
– Nie chce mi pani powiedziec, ze zlapaliscie jego zabojce?
– Nie.
– Wiec co?
Zawahala sie, a on zmarszczyl czolo w oczekiwaniu.
– Byc moze natknelismy sie na nowe dowody w sprawie…
– Co za nowe dowody?
– W chwili obecnej nie moge panu wyjawic…
– Jasne, jasne. Niech pani wymysli cos nowego, cos czego nie slysze co drugi dzien. Wy zawsze chcecie cos za nic.
– A wy nie?
Odwrocil wzrok od wystawy akurat w pore, by dostrzec ruszajacego spod swiatel zielonego astona martina. Za duzo sie ich nie widzi, wiec to pewnie pograzony w zalobie tatus…
– A co to ma wspolnego ze smiercia Philippy Balfour? – zapytal.
Po chwili milczenia Wylie zapytala:
– Slucham?