potrzebny byl naped na cztery kola, zaden najciezszy teren nie mogl sie rownac z zatloczonymi ulicami stolicy. Gamay wypatrywala luk miedzy samochodami i pilotowala Paula. Potrafili pracowac w duecie jak dobrze naoliwiona maszyna, co bylo wazne podczas zadan wykonywanych dla NUMA. Admiral Sandecker docenial to i zatrudnial ich razem.
Paul skrecil w waska ulice w Georgetown i wjechal na miejsce parkingowe za ich ceglanym domem. Pobiegli do drzwi. Kilka minut pozniej wskoczyli do taksowki z pospiesznie spakowanymi torbami podroznymi w rekach. Odrzutowiec pasazerski NUMA czekal na lotnisku i rozgrzewal silniki. Pilotka, ktora miala odstawic grupe naukowcow do Bostonu, znala Troutow z poprzednich misji zespolu specjalnego. Dostala od NUMA zgode na przedluzenie trasy i wypelniala nowy plan lotu.
Po wysadzeniu naukowcow w porcie lotniczym Logan, samolot polecial dalej w gore atlantyckiego wybrzeza. Cessna citation utrzymywala szybkosc podrozna prawie osmiuset kilometrow na godzine i Troutowie dotarli do Halifaksu w Nowej Szkocji w porze poznej kolacji. Przenocowali w hotelu blisko lotniska i wczesnym rankiem zlapali lot Air Canada na Cape Breton. W porcie lotniczym w Sydney wypozyczyli samochod i pojechali z miasta w strone skalistego wybrzeza, zeby zobaczyc przetwornie, ktora kupil Oceanus. Gamay zaopatrzyla sie na lotnisku w przewodnik turystyczny. Autor rozdzialu opisujacego te odludna czesc wybrzeza rowniez przetwornie ryb zaliczyl do atrakcji turystycznych.
Przez wiele kilometrow nie widac bylo oznak cywilizacji. W koncu dojechali do stacji benzynowej, polaczonej z warsztatem, restauracja i sklepem wielobranzowym. Gamay, ktora prowadzila samochod, zaparkowala obok rzedu zdezelowanych pick-upow przed zrujnowanym budynkiem z pieknie odmalowana fasada.
Paul podniosl wzrok znad mapy.
– Urocze miejsce, ale do centrum miasta mamy jeszcze kilka kilometrow.
– Za to tutaj na pewno jest centrum plotkarskie. I tak musimy zatankowac – odrzekla Gamay i postukala we wskaznik paliwa. – Kiedy bedziesz pompowal benzyne, ja wypompuje tutejszych ludzi.
Wetknela pod pache przewodnik turystyczny, przeszla nad czarnym labradorem, ktory spal jak zabity na zniszczonym ganku, i pchnela drzwi. Przywital ja przyjemny zapach fajkowego tytoniu, bekonu i kawy. Polowe pomieszczenia zajmowal sklep, zapchany wszystkimi mozliwymi towarami, od konserwowanej wolowiny po amunicje mysliwska. W drugiej czesci byla restauracja.
Przy okraglych, chromowanych stolikach z laminowanymi blatami siedzialo okolo tuzina mezczyzn i kobiet. Wszyscy wlepili wzrok w Gamay. Ze wzrostem metr siedemdziesiat osiem, waga szescdziesieciu jeden kilogramow, szczupla sylwetka i rudymi wlosami o niespotykanym odcieniu, Gamay zwrocilaby uwage nawet na plazowym party w Malibu. Ciekawe spojrzenia sledzily jej kazdy ruch, gdy nalewala kawe z automatu do dwoch plastikowych kubkow.
Gamay poszla zaplacic. Mloda pulchna kobieta przy kasie powitala ja przyjaznym usmiechem.
– Przejazdem? – zapytala, jakby nie potrafiac sobie wyobrazic, ze jakis podrozny moze zatrzymac sie w tym miescie dluzej niz trwa napelnienie kubka kawa.
Gamay przytaknela.
– Jedziemy z mezem wzdluz wybrzeza.
– Nie ma tu wiele do ogladania – odrzekla z rezygnacja kasjerka.
Gamay miala latwosc nawiazywania kontaktow z ludzmi. Nikt nie mogl sie oprzec jej urokowi.
– Uwazamy, ze to piekna okolica – powiedziala z ujmujacym usmiechem. – Zostalibysmy dluzej, gdybysmy mieli czas. – Otworzyla przewodnik na zalozonej stronie. – Tu jest napisane, ze w poblizu macie sliczny maly port z przetwornia rybna.
– Naprawde? – zapytala z niedowierzaniem kasjerka.
Goscie restauracji przysluchiwali sie kazdemu slowu. Siwa, zylasta kobieta zagdakala jak kura:
– Nie lowi sie juz tak ryb, jak kiedys. Przetwornie sprzedali. Jakas wielka firma kupila ten interes. Wywalili wszystkich pracownikow. Nikt nie wie, co tam robia. Ich ludzie nigdy nie przyjezdzaja do miasta. Czasem widujemy Eskimosow w duzych, czarnych samochodach.
Gamay zerknela do przewodnika, zeby sprawdzic, czy czegos nie przeoczyla.
– Eskimosow? Nie myslalam, ze jestesmy tak daleko na polnocy.
Jej niewinne pytanie wywolalo dyskusje przy stolikach. Niektorzy z miejscowych twierdzili, ze przetworni pilnuja Eskimosi. Inni mowili, ze ludzie za kierownicami samochodow to Indianie lub moze Mongolowie. Gamay zastanawiala sie, czy przypadkiem nie trafila do domu wariatow. Utwierdzila sie w tym, gdy kasjerka wymamrotala cos o “obcych”.
– Obcy? – zapytala Gamay.
Kasjerka zamrugala powiekami za grubymi, okraglymi okularami.
– To jak tajna baza UFO w Stanach! Strefa Piecdziesiat Jeden. To, co pokazuja w Archiwum X.
– Widzialem raz UFO, jak polowalem niedaleko dawnej przetworni – wtracil sie staruszek wygladajacy na sto lat. – Wielkie i srebrne. Tak sie nagrzalo, ze cale swiecilo.
– Do cholery, Joe – odpowiedziala chuda kobieta. – Widzialam cie wtedy. Sam sie tak nagrzales, ze zobaczylbys nawet purpurowe slonie.
Joe wyszczerzyl w usmiechu resztki zebow.
– Slonie tez widzialem.
W restauracji rozlegly sie smiechy.
Gamay usmiechnela sie slodko do kasjerki.
– Byloby wspaniale, gdybysmy po powrocie mogli opowiedziec naszym znajomym, ze widzielismy baze UFO. To daleko stad?
– Jakies trzydziesci kilometrow – odrzekla kasjerka i wyjasnila Gamay, jak dojechac do przetworni. Gamay podziekowala jej, wlozyla dziesiec dolarow do pustego sloika na napiwki, wziela kubeczki z kawa i wyszla.
Paul stal z zalozonymi rekami, oparty o samochod.
– Udalo sie? – zapytal.
Gamay zerknela przez ramie na budynek.
– Sama nie wiem. Czulam sie jak na planie
– Myslisz, ze miejscowi bawia sie kosztem turystow? – zapytal Paul, wsiadajac od strony pasazera.
– Powiem ci, kiedy znajdziemy wielkie, srebrne UFO w Strefie Piecdziesiat Jeden. – Na widok zdumionej miny meza rozesmiala sie. – Wyjasnie ci po drodze.
Mineli skret do centrum miasta i portu i wjechali w gesty, sosnowy las. Mimo szczegolowych wskazowek kasjerki, ktora opisala kazdy pniak i kamien na przestrzeni paru kilometrow, omal nie przegapili drogi. Nie bylo zadnego drogowskazu. Tylko ubite koleiny z dosc swiezymi sladami opon odroznialy dojazd do przetworni od drog pozarowych miedzy drzewami.
Okolo kilometra od glownej drogi zjechali na bok. Kasjerka doradzila Gamay, zeby zaparkowac na polanie w poblizu wielkiego glazu polodowcowego i dalej pojsc przez las. Powiedziala, ze kilku miejscowych, ktorzy dojechali w poblize bramy przetworni, zatrzymano i brutalnie zawrocono. Eskimosi, czy kimkolwiek byli ochroniarze, mieli zapewne ukryte kamery.
Gamay i Paul zostawili samochod i poszli lasem rownolegle do drogi. Po jakichs dwustu metrach zobaczyli blyszczacy w sloncu wysoki parkan z metalowej siatki. Wzdluz szczytu ogrodzenia biegl czarny kabel. Siatka byla pod napieciem. Nie zauwazyli kamer, ale mogly zostac zamaskowane.
– Co dalej? – zapytala Gamay.
– Mozemy sprobowac zarzucic wedke – odparl Paul.
Wyszedl spomiedzy drzew na pas trawy biegnacy wzdluz parkanu. Mial dobry wzrok, wiec dostrzegl prawie niewidoczny drut na wysokosci kostek. Pulapka. Odlamal sucha galaz z pobliskiego drzewa, rzucil na drut i wrocil miedzy sosny. Polozyli sie plasko na dywanie z igiel.
Wkrotce uslyszeli odglos silnika i po drugiej stronie ogrodzenia zatrzymal sie czarny samochod. Drzwi otworzyly sie i w kierunku parkanu popedzily grozne, snieznobiale psy arktyczne wielkosci lwow. Po chwili dolaczyl do nich sniady ochroniarz o okraglej twarzy. Byl w czarnym mundurze, w rekach trzymal wycelowany przed siebie karabin szturmowy.
Kiedy psy biegaly tam i z powrotem wzdluz ogrodzenia, ochroniarz badal wzrokiem las. Zauwazyl galaz lezaca na drucie. Uniosl radio do ust, powiedzial cos w niezrozumialym jezyku i zawrocil. Psy najwyrazniej wyczuly ludzi