ukrytych miedzy drzewami. Zamarly w miejscu, warczac i wpatrujac sie w kryjowke Troutow. Ochroniarz zawolal je. Wskoczyly do samochodu i patrol odjechal.
Paul spojrzal na zegarek.
– Niezly czas. Dziewiecdziesiat sekund.
– Moze pora sie stad wyniesc – odrzekla Gamay. – Na pewno wysla kogos, zeby usunal galaz.
Troutowie znow wtopili sie w las. Idac i biegnac, dotarli do samochodu. Po kilku minutach byli na glownej drodze.
Gamay ze zdziwieniem pokrecila glowa.
– Czy ten ochroniarz przypominal ci Eskimosa?
– Chyba tak. Dawniej nie spotykalo sie ich na Cape Cod.
– Co on tu robi, tak daleko na poludniu? Sprzedaje lody?
– Jedyna rzecza, jaka ten facet i jego pieski moga sprzedawac, sa bilety na szybka podroz do kostnicy. Zobaczmy, co sie dzieje w wielkim miescie.
Gamay skinela glowa i kilka minut pozniej skrecila do miasteczka. Nie bylo tu nic ciekawego. Teraz rozumiala, dlaczego przewodnik ledwie o nim wspominal. Splowiale zielone i brazowe domy mialy kamienne podmurowki wysmolowane dla ochrony przed deszczem i blaszane dachy, zeby zsuwal sie z nich snieg. Na ulicach byl maly ruch. Na niektorych sklepach wisialy wywieszki, ze sa zamkniete do odwolania. Miasteczko wygladalo jak opuszczone. W przewodniku napisano, ze port jest malowniczy, ale nie cumowaly tu zadne lodzie, co potegowalo wrazenie odludzia.
Na nabrzezu rybackim drzemalo tylko stadko mew. Gamay zauwazyla neon “Restauracja – Bar” na malym, prostokatnym budynku z widokiem na port. Paul zaproponowal, zeby zajela stolik i zamowila mu rybe z frytkami, a on pokreci sie w poszukiwaniu kogos, kto moglby powiedziec cos o przetworni Oceanusa.
Gamay weszla do restauracji. W srodku zobaczyla tylko tegiego barmana i jednego klienta. Usiadla przy stoliku z widokiem na port. Barman podszedl przyjac zamowienie. Podobnie jak ludzie w sklepie przy stacji benzynowej, okazal sie przyjaznie nastawiony. Przeprosil za brak ryby z frytkami i polecil Gamay grillowana kanapke z szynka i serem. Gamay wziela dwie kanapki i kanadyjskie piwo Molson. Lubila je, bo bylo mocniejsze od amerykanskiego.
Popijala piwo i rozgladala sie po restauracji. Sufit byl upstrzony przez muchy, na scianie wisiala dekoracja z podartej sieci rybackiej i zniszczonej boi uzywanej przy lowieniu homarow. Klient siedzacy przy barze zsunal sie ze stolka, najwyrazniej zaintrygowany obecnoscia atrakcyjnej kobiety, popijajacej samotnie w lokalu w srodku dnia. Podszedl z butelka piwa w dloni i obrzucil wzrokiem rude wlosy i sprezyste cialo Gamay. Nie widzial jej obraczki slubnej, bo trzymala lewa reke na kolanie.
– Dzien dobry – zagadnal z przyjaznym usmiechem. – Mozna sie przysiasc?
Gamay dobrze radzila sobie z mezczyznami, bo potrafila myslec jak oni. Patrzac na jej wysoka, szczupla sylwetke i dlugie, krecone wlosy, trudno bylo uwierzyc, ze kiedys rozrabiala razem z chlopakami, budowala domki na drzewach i grala w kosza na ulicach Racine. Byla tez doskonalym snajperem, bo ojciec nauczyl ja strzelac do rzutkow.
– Prosze bardzo – odrzekla swobodnie i wskazala mu krzeslo.
– Mike Neal – przedstawil sie. Byl po czterdziestce. Nosil robocze ubranie i czarne, wysokie gumiaki. Mial ostre rysy i geste czarne wlosy. Wygladalby calkiem dobrze, gdyby nie kilkudniowy zarost i czerwony, pijacki nos. – Mowi pani jak Amerykanka.
– Bo nia jestem. – Gamay wyciagnela reke i przedstawila sie.
– Ladne imie – stwierdzil Neal. Byl pod wrazeniem mocnego uscisku jej dloni. Zapytal tak samo, jak kasjerka w sklepie przy stacji benzynowej: – Przejazdem?
Gamay przytaknela.
– Zawsze chcialam zobaczyc te czesc Kanady. Jest pan rybakiem?
– Tak. – Wskazal okno i powiedzial z wyrazna duma: – To moja slicznotka, tam, w doku stoczni. “Tiffany”. Nazwalem ja imieniem mojej dawnej dziewczyny. W zeszlym roku zerwalismy ze soba, ale zmiana nazwy lodzi przynosi pecha.
– Dzis pan nie lowi? Dzien wolny?
– Niezupelnie. Naprawiali mi silnik. Nie chca mi wydac “Tiffany”, dopoki nie zaplace. Boja sie, ze odplyne i nie oddam im forsy.
– Zrobilby pan to?
Usmiechnal sie.
– Kiedys wykolowalem ich na kilka dolcow.
– Mimo wszystko to krotkowzrocznosc z ich strony. Gdyby wydali panu lodz, wyplynalby pan na polow, zarobil i zaplacil im.
Neal przestal sie usmiechac. Zmarszczyl brwi.
– Moglbym, gdyby w morzu byly ryby.
– Slyszalam w sklepie przy stacji benzynowej, ze rybakom zle idzie.
– Gorzej niz zle. Cala flota przeniosla sie w gore wybrzeza. Niektorzy faceci wpadaja do domu miedzy polowami, zeby odwiedzic rodziny.
– Od kiedy tak jest?
– Mniej wiecej od pol roku.
– Ma pan jakies przypuszczenia, skad te klopoty?
Neal wzruszyl ramionami.
– Kiedy rozmawialismy z ludzmi od rybolowstwa w stolicy prowincji, powiedzieli, ze widocznie ryby przenosza sie gdzie indziej, szukajac lepszego pozywienia. Nikogo tu nawet nie przyslali. Pewnie boja sie zamoczyc nogi. Wszyscy biolodzy morscy musza byc cholernie zajeci. Siedza na swoich grubych tylkach i gapia sie w komputery.
– Zgadza sie pan z tym, co mowili o migracji ryb?
Neal usmiechnal sie szeroko.
– Jak na turystke, zadaje pani duzo pytan.
– Jestem biologiem morskim.
Zaczerwienil sie.
– Przepraszam. Nie mowilem o pani grubym tylku. O, cholera…
Gamay wybuchnela smiechem.
– Wiem doskonale, co pan mysli o komputerowych biologach, ktorzy nigdy nie ruszaja sie ze swoich pracowni. Uwazam, ze rybacy maja wiecej praktycznej wiedzy o morzu niz jakikolwiek naukowiec. Ale fachowa ekspertyza nie zaszkodzi. Moze moglabym pomoc panu wyjasnic, dlaczego nie ma tu ryb.
Neal spochmurnial.
– Nie powiedzialem, ze w ogole nie ma ryb. Sa.
– Wiec w czym problem?
– Chodzi o to, ze nie sa to ryby, jakie widywalem w dawnych czasach.
– Nie rozumiem.
Neal wzruszyl ramionami. Najwyrazniej nie chcial o tym rozmawiac.
– Studiuje pojawianie sie i znikanie roznych gatunkow ryb na calym swiecie – powiedziala Gamay. – Niewiele moze mnie zaskoczyc.
– Zaloze sie, ze to pania zaskoczy.
Gamay wyciagnela reke.
– Zgoda, zaklad stoi. Ile ma pan zaplacic za naprawe silnika?
– Siedemset piecdziesiat dolarow. Kanadyjskich.
– Zaplace ten rachunek, jesli pokaze mi pan to, o czym pan mowil. A teraz postawie panu piwo, zeby przypieczetowac umowe.
Nealowi opadla szczeka.
– Powaznie?
– Oczywiscie. Posluchaj, Mike. W oceanie nie ma parkanow. Ryby plyna tam, gdzie im sie podoba. W tych wodach moze byc cos, co zaszkodzi rowniez amerykanskim rybakom.
Neal potrzasnal jej reka.