– Odwazne slowa jak na czlowieka w panskiej sytuacji. Ale spodziewalem sie ich po tym, jak w Waszyngtonie pokrzyzowal pan plany Umealiqowi.
Zavala po raz pierwszy uslyszal to imie.
– Kto to taki? – zapytal.
– Ten facet z blizna – wyjasnil mu Austin. – Podobno znaczy to “kamienna dzida”.
Zavala usmiechnal sie lekko.
– Uwaza pan te sytuacje za smieszna? – zapytal Barker.
– Myslalem, ze to imie znaczy po kiolyansku “focze lajno” – odrzekl Zavala.
Umealiq siegnal do koscianego noza przy pasie i zrobil krok naprzod. Barker wyciagnal reke i powstrzymal go. Przyjrzal sie w zamysleniu ludziom z NUMA.
– Co wiecie o Kiolya?
– Innuici uwazaja was za szumowiny Arktyki – odparl Austin.
Barker poczerwienial.
– Wlasnie przez Innuitow caly swiat sadzi, ze ludzie Polnocy to glupkowato usmiechniete karykatury, ktore biegaja w futrach i mieszkaja w lodowych domkach.
Austin byl zadowolony, ze udalo mu sie wkurzyc Barkera.
– Slyszalem, ze kiolyanskie kobiety cuchna zjelczalym tranem.
Zavala wyczul dobra zabawe i wlaczyl sie.
– Naprawde smierdza jeszcze gorzej. Dlatego te palanty tutaj wola swoje wlasne, meskie towarzystwo.
– Mozecie nas obrazac, ile chcecie – powiedzial Barker. – Wasze kiepskie dowcipy to ostatnie slowo skazanca. Moi ludzie sa jak rycerze zakonni w dawnych czasach.
Mozg Austina pracowal na najwyzszych obrotach. Barker mial racje. On i Joe mogli wymyslac rozne obelgi, ale byli bezradni, majac przeciwko sobie tylu dobrze uzbrojonych ludzi. Trzeba znalezc jakies wyjscie z sytuacji. Ziewnal i zapytal:
– A co z tym zwiedzaniem, ktore nam pan obiecal?
– Coz za nietakt z mojej strony, ze o tym zapomnialem.
Barker ruszyl przodem. Wszedl na pomost biegnacy srodkiem pomieszczenia. Z obu stron bulgotala woda, ale zrodlo halasu bylo ukryte w ciemnosci. Barker znow zalozyl przeciwsloneczne okulary i wydal rozkaz jednemu ze swoich ludzi. Sekunde pozniej pomieszczenie zalalo niebieskie swiatlo z plastikowych zbiornikow wpuszczonych w podloge po obu stronach pomostu. Pod przezroczystymi, odsuwanymi pokrywami plywaly wielkie ryby.
– Wyglada pan na zaskoczonego, panie Austin.
– Kolejna pomylka z mojej strony. Myslalem, ze trzyma pan swoje ryby na wybrzezu, gdzie maja dostep do slonej wody.
– To nie sa zwykle ryby – odparl Barker z duma w glosie. – Moga zyc w slonej lub slodkiej wodzie. Tak je zaprojektowalem. Udoskonalilem modele, ktore opracowalem wspolnie z doktorem Throckmortonem. Sa troche wieksze i bardziej agresywne niz zwyczajne ryby. Perfekcyjne maszyny do rozmnazania. Polecimy tuz nad powierzchnia oceanu i ryby zsuna sie do wody po specjalnych pochylniach. – Rozpostarl rece jak podczas wiecu przed hangarem. – Oto moje dzielo. Niedlugo te piekne stworzenia beda plywaly w morzu.
– Gdzie narobia nieprawdopodobnych zniszczen – dodal Austin. – To potwory.
– Potwory? Ja tak nie uwazam. Po prostu wykorzystalem moja znajomosc inzynierii genetycznej do stworzenia lepszego produktu komercyjnego. To nie jest wbrew prawu.
– Ale zabojstwa sa karane!
– Niech pan sobie daruje to zalosne oburzenie. Zanim wkroczyliscie na scene, bylo wiele ofiar. I bedzie jeszcze duzo wiecej przeszkod do usuniecia. – Barker podszedl do zbiornikow po drugiej stronie rybiej ladowni. – To moi ulubiency. Chcialem sprawdzic, do czego uda mi sie dojsc. Przekonac sie, jak duze i zarloczne moga byc ryby. Sa zbyt agresywne, zeby sie rozmnazac. Gdyby nie te sluzy, rzucilyby sie na siebie.
Na polecenie Barkera straznik podszedl do chlodziarki i wyjal zamrozonego, ponad polmetrowego dorsza. Odsunal plastikowa pokrywe jednego ze zbiornikow i wrzucil martwa rybe do wody. W przeciagu sekundy dorsz zniknal w krwawej pianie.
– Zarezerwowalem panom miejsca na kolacje – powiedzial Barker.
– Dziekujemy, juz jedlismy – odrzekl Austin.
Barker przyjrzal sie twarzom obu mezczyzn, ale nie dostrzegl w nich strachu. Zmarszczyl brwi.
– Dam panom czas na zastanowienie sie nad tym, co was czeka. Sprobujcie sobie wyobrazic, jakie to uczucie byc rozerwanym na kawalki przez ostre zeby i rozwleczonym po oceanie. Moi ludzie przyjda po was wkrotce po postoju na naszym ladowisku na wybrzezu, gdzie zatankujemy paliwo. Zegnam panow.
Austina i Zavale zaprowadzono korytarzem do magazynu, wepchnieto do srodka i zaryglowano drzwi.
Austin zbadal zamek, potem usiadl na stosie tekturowych pudel.
– Nie wygladasz na zbyt przejetego tym, ze bedziesz karma dla ryb – zauwazyl Zavala.
– Bo nie zamierzam dostarczyc rozrywki temu bialookiemu psycholowi i jego przyglupom. A przy okazji, podobal mi sie twoj tekst o kiolyanskich kobietach.
– To bylo wbrew mojej naturze. Jak wiesz, kocham wszystkie kobiety, a te musza miec ciezkie zycie ze swoimi facetami, ktorzy morduja i skladaja ludzi w ofierze. No wiec jak sie wyplaczemy z tego malego balaganu?
– Chyba wywalimy drzwi.
– Aha. Zakladajac, ze nam sie uda, jakie mamy we dwoch szanse przeciwko batalionowi uzbrojonych facetow?
– Wlasciwie jest nas trzech.
Zavala rozejrzal sie.
– My i niewidzialny przyjaciel?
Austin zrzucil plaszcz i wyciagnal z pochwy miecz. Nawet w slabym swietle magazynu ostrze wydawalo sie zarzyc.
– To jest nasz przyjaciel. Durendal.
38
Katamaran przybil do brzegu jak barka desantowa marines. Dwa kadluby ze szklanego wlokna zazgrzytaly, trac o piasek. Zanim statek zdazyl sie zatrzymac, ludzie zaczeli zeskakiwac na lad. Pierwszy Ben Nighthawk, za nim Baskowie i ekipa SOS. Pomogli wysiasc wiesniakom i wszyscy pobiegli do lasu. Zostali tylko Ben i Diego. Jesse Nighthawk obejrzal sie i wrocil do Bena.
– Dlaczego nie idziesz z nami? – zapytal.
– Rozmawialem z Diego. Mamy robote – odrzekl Ben.
– O czym ty mowisz? Jaka robote?
Ben spojrzal na druga strone jeziora.
– Musimy sie zemscic.
– Nie mozesz tam wrocic – powiedzial Jesse. – To zbyt niebezpieczne.
– Pilot zestrzelonego helikoptera byl naszym przyjacielem. Musimy pomscic jego smierc – rzekl Diego, ktory przysluchiwal sie rozmowie.
– Tamci ludzie zabili mojego kuzyna – dodal Ben. – Bili i torturowali moja rodzine i przyjaciol. Zniszczyli nasz piekny las.
Jesse nie widzial w ciemnosci twarzy syna, ale uslyszal determinacje w jego glosie.
– Dobrze – odrzekl smutno. – Zaprowadze reszte w bezpieczne miejsce.
Z lasu wylonil sie Marcus Ryan, za nim Chuck Mercer i Therri Weld.
– Co sie dzieje? – zapytal.
– Ben i ten czlowiek wracaja – wyjasnil Jesse. – Probowalem ich powstrzymac, ale koniecznie chca zginac.
Ben polozyl reke na ramieniu ojca.
– Nie, tato, ale chce przynajmniej zetrzec z powierzchni ziemi tamto wielkie, falszywe igloo.
– To nie jest zadanie dla dwoch ludzi – powiedzial Ryan. – Bedzie wam potrzebna pomoc.