Noc byla ciepla, tak ciepla, ze odczul wyrazna roznice pomiedzy nagrzanym powietrzem ogrodu, a chlodna, pachnaca kamieniem atmosfera sieni. Bylo widno. Ostre sztylety ksiezycowego blasku przecinaly palisade starych drzew i kladly sie na kwiatach klombu, wynurzajac je z mroku i nadajac im inne ksztalty, bardziej fantastyczne i tajemnicze. Niedaleko lekko wygieta lodyga nie rozkwitlej jeszcze bialej rozy przypominala uniesiony tulow weza o snieznej waskiej glowie, zwroconej ku gorze. Rosla ona na brzegu obramowania olbrzymiego klombu, ktory zajmowal prawie cala wolna przestrzen przed domem i przeciety byl tylko posrodku sciezka, prowadzaca ku starym platanom i lipowej alei. Wokol klombu byla ciemnosc. Gesta sciana parku wydawala sie jeszcze bardziej gesta i nieprzenikniona, bo ksiezyc swiecil spoza niej i byl wyzej, zaplatany w tej chwili w konarach lip.
Obok bialej rozy stal czlowiek. Alex przymruzyl oczy i przyjrzal mu sie schodzac z szerokiego stopnia, laczacego dom z parkiem. Czlowiek ruszyl ku niemu i zatrzymal sie. Alex poznal Filipa Davisa.
– Czy nie widzial pan profesora Sparrowa? – zapytal Davis. – Czekam tu na niego – dodal, jak gdyby w formie usprawiedliwienia.
– Na pewno zaraz zejdzie. – Alex zatrzymal sie i zapalil papierosa – Poszedl odprowadzic zone na gore.
– Tak, tak, oczywiscie. Wiem o tym. Ale myslalem, ze moze… – Joe zauwazyl, ze mlody czlowiek nerwowo zaciera rece.
– Piekna noc – powiedzial Alex, zeby cos powiedziec. Chcial ruszyc dalej. Powinien byl teraz spokojnie i w samotnosci obmyslic cala ksiazke i raz jeszcze przyjrzec sie z bliska i krytycznie planowanemu przebiegowi jej tresci. Potem bedzie juz mogl spokojnie usiasc do pisania.
– Tak, rzeczywiscie, bardzo piekna… – Filip uniosl sie lekko na palcach i spojrzal ponad jego ramieniem ku oswietlonej sieni, z wnetrza ktorej zabrzmialy kroki. Ale byla to tylko pokojowka Kate.
– Znowu telefon z Londynu do pana, prosze pana – powiedziala i usmiechnela sie w polmroku do Alexa.
– Do mnie? – zapytal Alex.
– Nie, do pana.
– O, moj Boze. – szepnal Filip, ale tak, ze Joe zdolal go uslyszec. Ruszyl szybko ku drzwiom i minawszy pokojowke, zniknal w sieni. Mloda i ladna Kate uniosla glowe, spojrzala na ksiezyc i westchnela.
– Bardzo piekna noc, prosze pana, prawda?
– Tak, rzeczywiscie… – Alex mimo woli obejrzal ja od stop do glow i predko odwrocil sie. – Trzeba isc na spacer po kolacji – mruknal w formie zakonczenia rozmowy. Nie czas byl teraz na podszczypywanie mlodych pokojowek w parku. Chociaz ze wstydem mogl stwierdzic, patrzac w przeszlosc, ze zdarzalo mu sie juz w zyciu i to takze.
Mam swoje male slabosci jak kazdy czlowiek… – powiedzial sobie w mysli i rownoczesnie, jak gdyby jego wlasna natura chciala mu udowodnic, ze ma slusznosc, pomyslal o Sarze Drummond, ktora w tej chwili znajdowala sie gdzies w tym mrocznym parku samotna na jednej z jego wielu kretych alejek. Obejrzal sie. Kate znikla, a na jej miejsce pojawila sie szeroka, ciezka sylwetka mezczyzny. Sparrow. Stal rozgladajac sie po parku. Dostrzeglszy Alexa drgnal, jak gdyby chcial sie odwrocic i odejsc, ale Joe juz otworzyl usta.
– Przed chwila byl tu pan Davis i szukal pana. Odszedl teraz do telefonu.
– Tak. Dziekuje panu bardzo… – Sparrow zszedl ze stopnia i nadal rozgladal sie dyskretnie, jak gdyby liczac na to, ze nikly blask ksiezyca nie pozwoli dojrzec ruchow jego glowy. – Oczywiscie. Ma do mnie, zdaje sie, jakas pilna sprawe. Na pewno tu wroci. A ja pospaceruje troche tymczasem.
I nie dodajac ani slowa wiecej odszedl w przeciwna strone, oddalajac sie od miejsca, gdzie stal Alex. Po chwili zniknal w cieniu drzew, wynurzyl sie raz jeszcze w smudze swiatla i znowu zniknal, tym razem na dobre. Joe slyszal jeszcze przez chwile odglos jego krokow na pokrytej drobnym zwirem powierzchni sciezki. Kroki te byly o wiele szybsze, niz kroki czlowieka pragnacego „troche pospacerowac tymczasem”. Jak gdyby Sparrow szedl w jakims okreslonym kierunku i chcial jak najpredzej znalezc sie u celu. Joe znowu pomyslal o Sarze Drummond.
Ze zloscia potrzasnal glowa. „To ich bardzo osobista sprawa! – pomyslal. – Nie powinienem sie wtracac do nie swoich rzeczy”.
Ruszyl z wolna wzdluz klombu i zatoczywszy wielkie polkole znalazl sie pod jednym z platanow u wejscia lipowej alei. Stala tam dluga zielona lawka, ktora zauwazyl juz za dnia. Usiadl na niej i pograzyl sie w myslach o swojej ksiazce. A raczej mial zamiar pograzyc sie w nich, bo znowu cos stanelo temu na przeszkodzie. Siadajac, mial przed soba dom. Okna lewej strony parteru, gdzie miescilo sie laboratorium i gabinet Drummonda, byly oswietlone, chociaz zasuniete zaluzje nie pozwalaly dostrzec, co dzieje sie w srodku. Padalo z nich lekkie, zoltawe swiatlo, krzyzujace sie z zimnym ksiezycowym blaskiem, tak ze siedzacy mogl dostrzec wszystko, co znajdowalo sie pomiedzy domem a lawka. I wlasnie zobaczyl jakas postac zdazajaca z wolna wokol klombu w jego strone. W pierwszej chwili pomyslal, ze to Filip Davis, ukonczywszy rozmowe telefoniczna, wraca na swoj posterunek, gdzie bedzie oczekiwal Sparrowa, nie wiedzac, ze ten ostatni wyszedl juz do parku. Ale po chwili swiatlo padlo na lysa czaszke idacego i zaznaczylo ja lekka aureola. Byl to Hastings. Amerykanin szedl z pochylona lekko glowa, rece zalozyl luzno za plecami i zdawal sie zupelnie zajety swoimi sprawami, do tego stopnia, ze prawdopodobnie niewiele obchodzilo go piekno nocnego parku, a na pewno nie bylby zadowolony, gdyby musial w tej chwili rozpoczac rozmowe z kims, kogo poznal zaledwie dzis rano i z kim nie mial zadnego naturalnego tematu do rozmowy.
Pomyslawszy to wszystko Alex wstal cicho i korzystajac z glebokiego cienia, rzucanego przez korone platana, wszedl w mrok lipowej alei.
Wrocil myslami do ksiazki. Tak. To bylo znakomite rozwiazanie. Morderca mial wszystkie motywy zabojstwa pod warunkiem… Alez tak! Trzeba bedzie tylko ukazac dokladnie tlo, na ktorym rozegraja sie wypadki. Ten sam dom, podobni ludzie, to samo skrzyzowanie interesow i namietnosci…
Rozmyslajac zaglebial sie coraz dalej w park i odruchowo skrecil w te sama sciezke, ktora za dnia szedl z Drummondem. W pewnej chwili stanal. Znajdowal sie teraz na samym skraju parku, tuz przed punktem, gdzie sciezka konczyla sie przy owym stoliku i lawce, na ktorej siedzieli po poludniu. Bylo bardzo ciemno. Gdzies w gorze odezwal sie wielki ptak nocny. Huknal przerazliwie i zalomotal skrzydlami w galeziach niewidzialnego, ogromnego drzewa. Potem zrobilo sie zupelnie cicho.
Lecz Alex nie poruszyl sie. Bylby przysiagl, ze przed chwila doszedl go dzwiek slow wypowiadanych gwaltownym, przyciszonym szeptem. Spojrzal przed siebie, starajac sie zobaczyc cos w ciemnosci. Idac nieomal na palcach, zrobil jeszcze kilka krokow do miejsca, gdzie zakret sciezki zakryty byl kepa krzakow. Stanal za nimi i spojrzal. Swiatlo ksiezyca padalo wprost na powierzchnie stolika, kryjac w cieniu lawke. Ale nawet ten nikly blask wystarczyl, zeby w bialej plamie posrod mroku rozpoznal suknie Sary Drummond. Obok niej siedzial jakis czlowiek, ktorego twarzy nie mogl rozroznic.
Alex chcial cofnac sie natychmiast. Nie podsluchiwal jeszcze nigdy w zyciu i uwazal za nikczemnosc wdzieranie sie bez zaproszenia w cudze sprawy. Ale slowa, ktore uslyszal, zatrzymaly go w miejscu.
– Wolalabym, zebysmy wszyscy umarli: on i ty, i ja! – powiedziala Sara.
– Moze i ja bym wolal. – To byl Sparrow. Poznal od razu twardy, pozornie spokojny ton jego glosu. – To straszne, ale wydawalo mi sie, ze mnie kochasz. Bylem idiota.
– Och, Haroldzie… – W tym wykrzykniku krylo sie tyle zmeczenia, ze czlowiek, do ktorego zwrocila te slowa, wstal.
– Wiem. Teraz wiem wszystko. Gdybym wiedzial wtedy… Gdybym wiedzial, ze zostalem uzyty tylko po to, zebys mogla jeszcze raz sprawdzic, ze zaden uczciwy czlowiek nie moze ci sie oprzec. Masz swoje piekne zabawy. Moze sa sluszne i uczciwe? Ale ja ich nie rozumiem. Ja… ja po prostu nie rozumiem ich. Zdradzilem zone dla ciebie, zdradzilem jego, Iana… Jestem podly… Nie umiem juz patrzec ludziom w oczy, nie wiem, co mowie. Ale, niestety, kocham ciebie… A ty, ty kochasz jego. I mowisz mi to spokojnie. Teraz!
– Ale zrozum przeciez… – powiedziala Sara. – Zrozum, ze w zyciu tak bywa. Moze i ja myslalam, ze… – Umilkla. Potem zdecydowanie, jak gdyby postanowila przeciac te sytuacje raz na zawsze i poniesc wszystkie konsekwencje, bez wzgledu na to, jak trudne jej sie wydadza, powiedziala: – Sluchaj! Nie umiem ci powiedziec nic wiecej. Chcialam sie z toba tu spotkac, bo tak dluzej nie moze byc. Przyjechalam z Londynu, zeby ci to powiedziec. Tak. Kocham Iana. Nigdy sie go nie wyrzekne. Zrobilismy blad oboje. Ty… ty musisz wrocic do… Lucy, a ja… ja zapomne. Nigdy ode mnie nie uslyszysz juz slowa o tym, o naszych sprawach. Ani ja od ciebie. Musisz zyc, jakby nic sie nie stalo. Jakby to byl sen. To jedyne wyjscie. Wierz mi.
– Ale ja ciebie kocham! – Sparrow znowu wstal, jakby nie mogac usiedziec na miejscu. – Kocham ciebie i nie moge tak zyc! Nie bede mogl patrzec na ciebie codziennie, pamietac i mowic sobie: „Wszystko to mi sie snilo!” Po prostu nie bede mogl! – Urwal. – Cos musi sie stac… – powiedzial cicho, bardziej do siebie niz do niej. – Cos musi