dla Frontu Wschodniego. Bo szykuje sie ofensywa na Moskwe, a Niemcy plaszcze maja niezbyt cieple. Dlatego sie wycofuja. A jak tylko bedzie milion waciakow, dadza je najbardziej wyborowym oddzialom, a ci od razu wsiada do nowych czolgow i popedza na Moskwe. To wszystko opowiadal jej znajomy policjant.
Wtedy te komsomolki zaczely na nia wrzeszczec, ze jest malpa i zdrajczyni; ze Moskwy Niemcy nie mogli zdobyc w czterdziestym pierwszym, wymrozilo ich tam w tych plaszczach – i dobrze im tak. A kiedy Armia Czerwona pokona Niemcow, to Hitlera przywioza do Moskwy na Plac Czerwony i tam powiesza za nogi naprzeciw Mauzoleum, a obok powiesza zdrajcow, takich jak ona. I ze towarzysz Stalin ze wszystkimi sie policzy: i z tymi, co poszli do niewoli, i z tymi, co buty lizali Niemcom. I z babami, ktore sie kladly pod Niemcami.
Ale wtedy Tania krzyknela im, zeby daly spokoj z tym Stalinem. Bo jej dwoch wujkow rozkulaczyli, a ojca ukatrupili nie wiadomo gdzie i ze one z matka biedowaly o chlebie i wodzie, a za Niemca chociaz po raz pierwszy najadly sie do syta, a jeszcze zakochala sie tak, ze malo nie zwariowala.
Te komsomolki krzyknely jej:
– Faszystowska zdzira!
A ona im:
– Stalinowskie suki!
I wziely sie za lby. Jedne dziewuchy stanely w obronie Tani, inne – komsomolek.
No i sie zaczelo! Wszystkie wkolo sie bija, a ja chce przejsc pod sciane, ale nie mam sil. A te sie sczepily ramionami, w dodatku pociag szybko jechal, wiec i tak rzucalo nas na boki. Cos okropnego! Skad wziely tyle sily – przeciez od dwoch dni nie dawali nam jesc!
Pare razy i mnie sie dostalo, oberwalam w nochal, az mi swieczki w oczach stanely. U nas w wiosce rzadko sie bili. Tylko wiosna, na siewy. Albo na weselu. Wiosna – to o miedze. Zawsze ktos komus klonica glowe rozlupal. A na weselach to przez samogon, co go chlopy pedza z kartofli. Postawia potem na stolach, wypija – i dawaj drzec sie za lby.
Swietej pamieci dziadunio opowiadal, jak to kiedys na weselu ludzie siedli, napili sie, wszyscy spokojni, jedza, mlodzi sie caluja. I jakos tak wszystkim nudno. A jeden taki siedzial – siedzial, potem westchnal i mowi: – Dobra, ktos musi zaczac!
Zamachnal sie i sasiada z przeciwka – po ryju. Ten nakryl sie nogami. I juz – bijatyka na calego.
Wlasciwie nie wiem, czym by sie to skonczylo, gdyby nie ta glupia oblakana. Drzemala tam przy tej swojej kupie, a kiedy dziewuchy zaczely sie okladac, to sie przebudzila. I jak nie zawyje! Pewnie sie zestrachala. Zaczerpnela gowna z kupy – i w dziewuchy! I jeszcze raz! I jeszcze!
Jak te nie zajazgocza! Ale bic sie przestaly.
A potem stanelismy gdzies pod Krakowem. I stoimy, stoimy, stoimy. Przestalismy prawie cala noc. Niedobrze mi. Jedne placza, inne spia. Jeszcze inne sie smieja.
A mysmy we cztery przelazly w kat. Siedzimy. Ciemno, tylko gdzies w oddali ktos gra na harmonijce ustnej. A mnie od razu przypomnial sie dom, mamusia, babunia, Gierka. I lzy same pociekly. Ale na glos nie ryczalam.
Pewnie, zylo nam sie niezle: ojciec w lesnictwie zarabial pieniadze, nie dniowki, jak w kolchozie. Nie zeby nie byl ze wsi – po prostu mial szczescie. Lesniczego, Matwieja Fiedotowicza, wyciagnal z grzezawiska. Kiedy byl straznikiem, przyuczyl sie do polowania. Jeszcze jak! Przeciez ciagle tylko ze strzelba i na koniu. Co wyskoczy – bach! A nasz lesniczy mial wielka slabosc do polowan. No to razem chodzili na polowania. No i raz, akurat jak poszli na kaczki na Butczynskie Bagna, lesniczy wpadl w trzesawisko. A ojciec go wyciagnal. No wiec kiedy gajowego, Kuzme Kuzmicza, zarzneli Cyganie i bylo wolne miejsce, lesniczy wyznaczyl ojca! I tak ojciec zostal gajowym. Dostawal co miesiac szescset dwadziescia rubli.
A jak kto ma pieniadze, to przezyje. Bo inne chlopy, jak przyjdzie zima – ida za robota do miasta, zeby zarobic i cos kupic. Za dniowki nic czlowiek nie kupi. Kartofli dadza albo zyta. No, owies jeszcze dawali. Praza go w kotlach cala zime i jedza. Jak konie.
A mysmy dobrze jedli. Trzymalismy konia, krowe, dwie swinie, gesi i kury. Sloniny nigdy nam nie braklo. Jak mamunia rano nasmazyla jajecznicy na duzej patelni – to wszystko plywalo w tluszczu! Chlebka sie wezmie, zacznie maczac – cudo! A potem – bliny gryczane z twarogiem. Macza sie, popije prazonym mlekiem – uch, co za pychota! A jeszcze na targu kupowalismy miod. I buciki mi ojciec na targu kupil, i lalke Ksiezniczke, i cztery ksiazki, zebym sie uczyla czytac. Wszystkie dziewuchy mialy tylko elementarze, a ja mialam ksiazki z obrazkami: „Konik- garbusek”, „Moskwa radziecka”, „Buratino” i „Wilk i siedem kozlatek”.
A targ – to ci dopiero cudo! Czasem ojciec rano mowil:
– No co, Wariuszka, pojedziemy na targ?
To ja pierwsza lece do stajni zaprzegac. Och, jak lubilam zaprzegac konie! Ojciec od malenkosci mnie przyuczyl; chlopaczyskow doroslych w rodzinie nie bylo! Nawet wierzchem dobrze jezdzilam – a jakze. Cale zycie z konmi: najpierw byl Zwawy, potem Zoja, ktora ukradli, potem Chlopczyk.
Wyprowadze, wyczyszcze, zaprzegne bryczke z malowanym oparciem. Ojciec buty chromowe wlozy, nasunie nowa czapke z daszkiem, siadzie z przodu, my z mamunia z tylu. Strzeli z bata. I jazda!
Do targu w Zyzdrze mielismy trzydziesci szesc wiorst. Czego tam nie bylo! I garnki przerozne, i dywaniki, i chomata. A ja lubilam zabawki. Jeden wujaszek sprzedawal piszczalki. Drugi zabawki: chlop z niedzwiedziem w kuzni kuja. I lalki mieli rozne. Piekne.
Wszystko byloby dobrze, gdyby ojciec nie pil. Mama mowila, ze przez to i dzieci wiecej nie bylo…
Z drugiej strony – co to wspominac przeszlosc, i tak Niemcy spalili wioske.
No i plakalam sobie cichutko.
A wiec stalismy i stali. Potem rano szarpnelo, ruszylismy i znow stoimy: Krakow. Dziewuchy zaczely wstawac – dojechalismy! Tu drzwi odciagneli – stoja Niemcy. Patrza na nas, cos mowia. Jeden nos zatkal, odwrocil sie. Zarechotali: smrod w naszym wagonie byl straszny. Podszedl Polak z wiadrem wody. Niemcy pokrzykuja:
– Trinken!
Polak podal nam wiadro. Zaczelysmy pic po kolei. Wypilysmy cale wiadro. Podal jeszcze jedno. Wypilysmy drugie. I trzecie podal! Niby nie bardzo chcialo mi sie pic, ale jak przyszla moja kolej – przypielam sie i oderwac nie moge, jakbym sie przyssala. Ledwo mnie odciagneli.
W sumie nasz wagon wypil cztery wiadra wody.
Potem dwoch Polakow podjechalo furmanka. A na niej lezala surowa konina, rabanka. Jeden zaczal nam lopata ciskac to do wagonu. Zrzucil. Niemiec krzyknal:
– Essen!
I znowu drzwi zaryglowali. Stoimy, ale co tu robic? Pogadalysmy miedzy soba, ze skoro karmia, to znaczy, ze dalej nas powioza, do samych Niemiec. A ile tam jechac? Nikt nie wie. Moze ze dwa tygodnie albo wiecej? Moze miesiac? Europa przecie duza. Moze i wieksza od Rosji.
Ale zrec sie chce. Nie bylo wyjscia: zaczelysmy po trochu skubac te surowa konine i zuc.
Tymczasem pociag pojechal dalej. I wiecej juz tak dlugo nie stalismy. Pewnie w Polsce tory lepsze, bo nasz eszelon zaczal pedzic.
Zjadlam troche koniny i zasnelam na dlugo. Spalam i spalam jak zabita. Ze zmeczenia, jasna sprawa. No i zestrachana bylam. A ze mna tak zawsze, kiedy mnie strach oblecial – to od razu sen morzyl. Jak ojciec mame bic zaczyna – ja od razu ziewam ze strachu. Durna glowa, leglabym na podlodze i nie wstawala, spala, poki wszystko sie nie skonczy.
Kiedys zabladzilam w lesie z Awdotia Kuprijanowa. Na grzybysmy poszly, a ona: chodzmy, Waria, znam tajemna polanke, tam rosna same prawdziwki. No i poprowadzila mnie na te polane. Prowadzila, prowadzila i zaprowadzila w taki gaszcz, ze zgroza mnie zdjela: drzewa ogromniaste, slonca nie widac, ciemno jak w nocy. No i zgubilysmy droge. Strach! U nas i wilki sie spotyka, i niedzwiedz w trzydziestym dziewiatym krowy rozszarpal. Ta glupia Awdotia, jak zobaczyla, ze zgubila droge – od razu w placz! A co ja mam robic? Ciagne ja za reke: chodzmy. Potem tak straszno mi sie zrobilo, ze leglam pod krzakiem i zasnelam. Ona obok mnie. A kiedy sie obudzilam – akurat nas znalezli. Tam nieopodal byla droga, chlopy szly na kosbe, uslyszalysmy ich. Zaczelysmy na nich wolac. Podeszly. Matka mowila, ze to cud…
W kazdym razie, obudzilam sie, kiedy drzwi rozsuneli.
Krzykneli:
– Sztein auf! Aussztajgen! Sznel! Sznel!
Tosmy wstaly i wyszly z wagonu.
Na taki ogromniasty majdan. Cos jak dworzec, takie miejsce, gdzie stoja pociagi, podjezdzaja, odjezdzaja. Jak zyje nie widzialam takiego: mnostwo, mnostwo torow, i stoja pociagi towarowe. I cysterny. I eszelony z drzewem,