Unioslam firanke: las, las i las. Tylko drzewa migaja.
Siadlam, zwiesilam nogi. Spojrzalam w dol – nie ma moich butow z jalowiczej skory. I ubrania nigdzie nie ma. Zwiesilam glowe w dol, rozgladam sie. Zaczelo mnie drapac w gardle. Zakaslalam. Od razu w piersi odezwal sie bol.
Jeknelam, zlapalam sie za piers.
Wtedy ten, co drzemal, zerwal sie – i do mnie. To byl ten sam Niemiec, co podawal lodowe mloty. Szybko objal mnie za ramiona, wymamrotal:
– Rue, ganc rue, szwesterchen…
Ulozyl mnie w lozku, nakryl koldra. Zerwal sie, zapial kolnierz, poprawil mundur, otworzyl drzwi i wybiegl. Zamknal drzwi. Nie zdazylam zebrac mysli, a juz wchodzi glowny Niemiec. Dalej taki sam – wysoki, plowowlosy. Ale juz nie na czarno. Tylko w niebieskim szlafroku. Usiadl przy mnie na lozku. Usmiechnal sie. Wzial moja reke. Do ust podniosl. I pocalowal.
Potem zdjal szlafrok. A pod nim mial koszule i spodnie. Zdjal koszule. Cialo mial takie strasznie biale. I zaczal zdejmowac spodnie. Odwrocilam sie.
Mysle: no to teraz zrobi ze mnie babe. I jakos tak leze i slysze, jak jego spodnie szeleszcza, a wcale sie nie boje. Leze jak nieprzytomna. A co mi tam? Takie rzeczy przezylam w tym zagajniku, ze teraz mi wszystko jedno.
Rozebral sie. Sciagnal ze mnie koldre i zaczal mi zdejmowac bielizne.
Leze, patrze w sciane, na te blyszczace nity.
Rozebral mnie do gola. A potem legl obok. Poglaskal mnie po glowie. I zaczal odwracac do siebie. Zamknelam oczy.
Powoli mnie odwrocil, oplotl swoimi dlugimi rekami. I przywarl do mnie calym cialem. I piersia przylgnal do mojej piersi.
I tyle! Lezy i juz. Mysle sobie – to Niemcy ostroznie obchodza sie z dziewuchami, najpierw uspokoja, a dopiero potem – ciach! U nas w wiosce to od razu – tak mi opowiadali.
Leze. I nagle wzdrygnelam sie calym cialem, jakby we mnie piorun strzelil. I serce znow sie poruszylo. Jak zwierzatko. I najpierw zrobilo sie tak niespokojnie, dziwnie jakos, jakby mnie podwiesili niby szynke w piwnicy. A potem tak dobrze. Jakbym po rzece plynela. Niesie mnie, niesie, jak na fali. I nagle poczulam jego serce, jak swoje.
I jego serce zaczelo skubac moje serce. Tak slodko, slodziutko. Tak czule.
Az przenikalo mnie cala.
Nawet mamunia nie byla mi tak bliska. Nikt.
Zupelnie przestalam oddychac, jakbym wpadla do studni.
A on
Boze, jak slodko bylo! Jak tylko skubnie moje serce, to ja dretwieje, dretwieje i czuje sie, jakbym umierala. A serce zatrzepocze i zatrzymuje sie. I stoi, jak spiacy kon. A potem – tyk! Znow sie ozywia, trzepocze, a on znow skubie.
Ale wszystko na ziemi ma swoj koniec.
Przestal. Jakbysmy oboje umarli. Lezymy niby dwa wielkie glazy. Nawet nie drgniemy.
A pociag wciaz – stuk-stuk, stuk-stuk.
Potem rozluznil uscisk. I zsunal sie na podloge jak kloda.
Chwile polezalam. Potem usiadlam. Patrze – lezy na podlodze, zupelnie jak martwy. Nagle sie poruszyl. I objal mnie za nogi. Tak czule, jak matka!
A ja nawet nie mam sily plakac.
Wstal, ubral sie. Ulozyl mnie w lozku, nakryl koldra. I wyszedl.
Ale ja nie moglam ulezec. Wstalam. Rozsunelam w oknie zaslony, patrze. A tam las, pola, wioski. Patrze na to, jakbym pierwszy raz widziala. I nie mam zadnego stracha. Za to w piersi taki radosny spokoj. I wszystko jest jasne!
W koncu wrocil. Znow w swoim czarnym mundurze. I podaje mi ubranie: ladna sukienke, rozmaita bielizne, buciki, palto, szalik i berecik. I zaczyna mnie ubierac. A ja patrze na niego. Z jednej strony – wstyd mi, z drugiej – dusza az spiewa!
Ubral mnie.
Usiadl obok. I patrzy tymi swoimi niebieskimi oczami. A ja patrze na niego.
I jest tak dobrze!
Nie tak, jakbym go pokochala. Dobrze inaczej. Trudno wyrazic to slowami. Jakby mnie wydali za maz. Za cos wielkiego i dobrego. I na wieki wiekow bliskiego.
Ale to zadna tam milosc, jak u dziewuch i chlopakow. Milosc to juz poznalam.
No bo to dwa razy bylam zakochana. Najpierw w pastuszku Goszce. Potem w Koli Malachowie, zonatym. Z Goszka sie calowalam, a on mnie sciskal za cycki. Zaszyjemy sie w szopie na siano – i dawaj. Nizej tez chcial mnie pomacac, ale nie pozwalalam.
A w Koli Malachowie zakochalam sie sama. On nic nie wiedzial i do tej pory, jesli zyje, nic nie wie. Jego, tak jak ojca, dwudziestego czwartego czerwca pognali na wojne.
Przed wojna ozenili go z Nastucha Polujanowa. On mial siedemnascie lat, ona szesnascie. Przy sianokosach razemsmy pracowali. On kosil, a ja suszylam i grabilam. No i zakochalam sie po uszy. Kedzierzawy, piekny, wesoly. Jak go zobacze – to serce we mnie zamiera. I wstyd przeszywa na wylot. Cala oblewam sie rumiencem. Nawet jesc przestalam na dwa dni. Ale jakos mi przeszlo. A potem – znowu. Tylko o nim myslalam. Bez ustanku plakalam: ta glupia Nastucha to ma szczescie! No a potem jakos odpuscilo. I dobrze. Po co to za cudzym chlopakiem usychac? Ot i cala milosc.
Ale tym razem to bylo cos zupelnie innego.
I takesmy jechali caly dzien w milczeniu, siedzac obok siebie.
A potem pociag sie zatrzymal. Niemiec wstal, wlozyl mi palto. I poprowadzil za reke przez caly wagon. A tam pelno niemieckich oficerow. Wysiedlismy z pociagu na dworcu. Rozejrzalam sie – to ci dworzec, nigdy takiego nie widzialam! Ogromniasty, caly zelazny, nie widac ani konca, ani poczatku! Pociagow – masa! Ludzi – masa! I wszyscy z rzeczami, wszyscy dobrze ubrani. A wszedzie wkolo czysto! Jak w kinie.
Poprowadzil mnie przez dworzec. Za nim ida ci Niemcy. A za nimi na wozku wasaty chlop wiezie walizki.
Ide, ide. Wszystko wokolo inne. I pachnie wszystko inaczej. Po miejsku.
Nagle dworzec sie konczy. Wyszlismy wprost do miasta. Jakie piekne! I domy piekne. No i tutaj wcale nie ma wojny – wszystkie domy cale, ludzie spokojnie spaceruja po ulicach. Nawet z pieskami. I na lawkach siedza, czytaja gazety.
Podchodzimy do samochodow. Takie same czarne samochody, jak wtedy. Wszystkie blyszcza. Wsiadamy. Ja i ten glowny – do pierwszego. Samochody ruszaja, I jada przez cale miasto.
A ja patrze przez okno i nagle mowie:
– Was ist das?
Glowny sie zasmial:
– O, du szprichst dojcz, Hram! Das ist szejne Win.
I szybko zaczal mowic. Ale ja nic nie rozumialam.
Przez te dwa lata, kiedy to u nas Niemcy stali, znalam rozne niemieckie slowa. Nawet przeklenstwa znalam. Ale przeciez nigdy w szkole nie uczylam sie niemieckiego.
Wiec tylko sie usmiechnelam. Wtedy on kiwnal do Niemca, ktory siedzial z przodu. To on wyszedl po nas na dworzec. Tez byl niebieskookim jasnym blondynem. Ale nie mial czarnego munduru, tylko zwykle ubranie. I kapelusz.
Odezwal sie do mnie po rosyjsku. Wydawalo mi sie, ze to Polak. Powiedzial:
– To miasto nazywa sie Wieden. To jedno z najpiekniejszych miast swiata.
I zaczal opowiadac o miescie: kiedy bylo zbudowane i co w nim ciekawego. Ale nic nie zapamietalam. I nagle glowny rozkazuje szoferowi:
– Stop!