Zlazlam z lozka, podeszlam do okna. Odsunelam zaslonki: mamuniu kochana, ale pieknie! Dokola same gory. Juz zupelnie bez lasu, gole, tylko w sniegu. I do samego nieba siegaja. Niebieskie takie. A niebo to juz calkiem blisko.
A w tych gorach – ani zywego ducha.
Od razu strasznie zachcialo mi sie szczac. No i przypomnialam sobie, dlaczego sie obudzilam! Przysnilo mi sie, ze jestem malym dzieckiem owinietym w pieluchy. I jakis obcy czlowiek trzyma mnie na kolanach. A mnie sie strasznie, strasznie chce szczac. Powinnam o tym powiedziec, zeby go nie zmoczyc. Ale jeszcze nie znam slow! Wierce sie w pieluchach i mysle, jak powiedziec: „Chce siku”? No i to mnie obudzilo.
Tak bardzo mi sie chce, jakbym przez te wszystkie dni sama wode pila. Ale gdzie tu pojsc, zeby sie wyszczac – nie wiem. Podeszlam do drzwi, otworzylam. Korytarz. Wyszlam. Ide korytarzem, mysle, moze wiadro gdzie stoi. Wreszcie widze – schody w dol, ladne, drewniane, z rzezbionymi galkami. Zeszlam po nich kawalek, patrze – rozne drzwi. Szturchnelam jedne – niezamkniete. Weszlam.
A tam trzy pary klecza w objeciach. Gole. I milcza.
I w ogole nikt nie zwrocil na mnie uwagi.
Jak ich zobaczylam – od razu przypomnialam sobie wszystko, co bylo w pociagu. I tak mi sie dobrze zrobilo, ze nie wytrzymalam i sie obszczalam. Az ze mnie chlusnelo na podloge. A jak duzo – leje sie i leje! Stoje, patrze na nich, w oczach mi pociemnialo. A kaluza plynie prosto do nich! I wcale mi nie wstyd – zastyglam jak slup soli, dobrze mi, jak nie wiem. Patrze na nich, jak sroka w gnat i tyle. A oni klecza w moich sikach! I ani drgna!
Az tu z tylu ktos mnie wola:
– Hram!
Ocknelam sie – to jakas kobieta. Odezwala sie do mnie, ale w dziwnym jezyku – slowa niby zrozumiale, ale razem trudno pojac. Ni to ukrainski, ni bialoruski. No i nie polski. Po polsku w obozie rozumialam.
Kobieta wziela mnie za reke i poprowadzila. Ide za nia, gola, plaskam mokrymi stopami.
Przyprowadzila mnie do duzego pokoju, calego wylozonego blyszczacym kamieniem. A posrodku pokoju stoi jakby duzy bialy szaflik z woda. Kobieta odwinela mi na piersi bandaz, oderwala wate z zaschlej rany. I ciagnie mnie do tego szaflika. Weszlam i polozylam sie. Woda ciepla. Przyjemnie.
A tu wchodzi jeszcze jedna kobieta. I zaczely mnie myc jak niemowle. Wymyly cala, potem kazaly mi wstac. No to wstalam. A nade mna jakas zelazna blaszka. I z tej blaszki nagle polala sie na mnie woda, jak deszczyk! Jak dobrze! Stoje i sie smieje.
Potem wytarly mnie. Zalozyly na rane nowy bandaz. Posadzily mnie na takim miekkim taboreciku i zaczely czyms smarowac. Zapach taki przyjemny. Wysmarowaly mnie cala, rozczesaly wlosy, okutaly mnie w szlafrok, taki mieciuchny. Potem zlapaly jak worek i poniosly.
Przytargaly mnie do ogromnego pokoju. A tam rozne szafy, posrodku trzy lustra stoja i przy nich taki stolik, a na nim flakonikow – cala fura. I perfumami zalatuje. Posadzily mnie przy tym stoliku. Zobaczylam sie naraz w trzech lustrach. Jezus Maria! To naprawde ja? Alez sie zmienilam w ostatnim czasie. I nie wiem, co sie stalo – postarzalam sie czy zmadrzalam, w kazdym razie z tej dawnej Warki Samsikowej zostaly tylko wlosy i oczy. Az strach mnie zdjal… Ale co robic? W takich sytuacjach moj swietej pamieci dziadek mawial: „Zyj i nic sie nie boj”.
Najpierw mnie podstrzygly. Wlosy ladnie przyczesaly, nasmarowaly czyms pachnacym. Potem przyciely mi paznokcie u rak i nog. I zaczely mi je rownac takim pilnikiem. Normalnie jak koniowi kopyta, kiedy go kuja! Ledwom sie powstrzymala od smiechu, no tak: Niemcy!
A pozniej te kobiety zaczely mnie stroic: zdjely mi szlafrok, z szaf i komod powyjmowaly rozne ubrania, sukienki, rozne koszule, galoty i staniki. I rozlozyly. Takie wszystko ladne, czyste, biale!
Najpierw przymierzyly mi na cycki stanik. A mialam jeszcze malutkie cycuszki. Wybraly najmniejszy stanik, wlozyly. Boze! U nas w wiosce nawet baby w zyciu stanikow nie nosily, a co dopiero dziewuchy! Staniki to ja widzialam tylko w Zyzdrze i w Chlupinie w sklepie gminnym, gdzie sa sukienki i pasmanteria.
Potem wlozyly mi bielusienkie galoty. Krociutenkie, sliczniutenkie, jak dla lalki. Potem do nich przypiely ponczochy. I od razu na wierzch – krociutenka, bielutenka koszulke. A ta koszulka cala w koronkach i zalatuje slodkimi perfumami! Wszystko piekne – az braknie slow. A na to wlozyly mi sukienke, niebieska z bialym kolnierzykiem. Potem zaczely mi dobierac buciki. Jak pootwieraly pudelka, jak do nich zajrzalam: mamuniu kochana! Nie z cholewkami, nie trzewiki, ale najprawdziwsze pantofelki, cale blyszczace lakierem! Przyniosly mi trzy pudelka do wyboru. Az mi sie w glowie zakrecilo. Pokazalam palcem – i wkladaja mi pantofelki. A pantofelki sa na obcasach!
Pomalowaly mi usta, upudrowaly policzki. Na szyi powiesily sznur perel. Wstalam, spojrzalam w lustro – az oczy zmruzylam! Toz to pieknosc jakas sie przeglada, a nie Warka Samsikowa!
A one mnie za rece – i prowadza dalej. Zeszlysmy na dol.
Na dole byl ogromniasty pokoj, caly kamienny. A w nim olbrzymi stol. Przy stole zebrali sie wszyscy, ktorzy mnie wtedy witali. I Niemcy, ktorzy ze mna przyjechali. Tylko juz bez mundurow, w zwyklych ubraniach. I wszyscy jedza. A jedzenie takie ladne, rozmaite.
Posadzili mnie na moim miejscu. Wszyscy sie do mnie usmiechaja, jak do kogos bliskiego. A ten staruszek Bro powiedzial:
– Hram, siostro nasza, spozyj z nami wspolny posilek. Zasada naszej rodziny jest taka: nie jesc zywego, nie gotowac i nie smazyc strawy, nie kroic i nie kluc. Jako ze to narusza jej Kosmos.
I podal mi gruszke. Wzielam i zaczelam jesc. I wszyscy przy stole tez.
Popatrzylam na stol: miesa nie ma, ryb nie ma, jajek nie ma, mleka nie ma. I chleba nie ma. Za to roznych plodow ziemi – zatrzesienie. I nie tylko gruszki – arbuzy, melony, pomidory, ogorki, jablka, nawet czeresnie! I mnostwo roznych innych, ktorych nigdy nie widzialam.
I wszyscy jedza rekami. Nie ma ani nozy, ani widelcow, ani lyzek.
Patrze na melona – nigdy go nie jadlam, tylko na targu widzialam. Jeden z mezczyzn pochwycil moje spojrzenie, wzial najwiekszego melona. I przysunal sobie jakis taki ostry kamien. Zamachnal sie – i trzask melonem o kamien! Az sie rozbryzgnal w rozne strony! Wszyscy sie usmiechaja. A on wybral kawalek i podaje mi. Reszte rozdal innym. Tak po raz pierwszy jadlam melona. Pychota!
Potem zjadlam truskawki, slodka papryke i jeszcze jakies trzy rozne plody. A czeresni zjadlam tyle, ze malo nie peklam.
Po jedzeniu wszyscy wstali i rozeszli sie kazdy w swoja strone.
Tylko staruszek Bro podszedl do mnie. Chwycil mnie za lokiec i poprowadzil. Do takiego malego pokoiku. A tam pelno ksiazek. Posadzil mnie przy nieduzym stoliku, usiadl naprzeciw. Mowi:
– Hram, co czujesz?
Mowie:
– Troche boli mnie w piersi.
– A co jeszcze?
– No – mowie – nie wiem… nic nie rozumiem.
– Dobrze ci bylo z nami?
– Tak – mowie.
– Twojemu sercu bylo przyjemnie?
– Bardzo – odpowiadam. – Nigdy mi nie bylo tak dobrze.
Popatrzyl na mnie z usmiechem i mowi:
– Takich jak my jest bardzo malo. Tylko sto piecdziesiat trzy osoby na calej ziemi.
Pytam go:
– Dlaczego tak?
– Dlatego ze – mowi – jestesmy inni niz wszyscy. Umiemy mowic nie tylko ustami, ale i sercem. A pozostali ludzie mowia tylko ustami. I nigdy nie przemowia sercem.
– Dlaczego?
– Bo to zywe trupy. Absolutna wiekszosc mieszkancow naszej planety to chodzace trupy. Rodza sie martwi, zenia sie z martwymi, rodza martwych, umieraja; ich martwe dzieci rodza nowe trupy – i tak z pokolenia na pokolenie. To kolowrot ich martwego zycia. Nie ma z niego wyjscia. A my jestesmy zywi. Jestesmy wybrancami. Wiemy, czym jest jezyk serca, w ktorym juz z toba rozmawialismy. I wiemy, czym jest milosc. Prawdziwa Boska Milosc.
– A co to takiego milosc?