Zatrzymalismy sie. Glowny cos powiedzial. I Niemcy pokiwali glowami.
– Ajne gute idee!
Glowny wysiadl, otworzyl drzwi i daje mi znak. Tez wysiadlam. Patrze: ulica. A wprost przed nami sklep z ladnym szyldem. A z tego sklepu taki zapach bije! Az mnie zatkalo!
Razem z glownym wchodzimy do srodka. A tam wkolo lustra. I – tysiace cukierkow! I roznych ciastek, i jakichs slodkich precelkow. I mile, przemile dziewuszki w bialych fartuchach. No i ten Polak pyta:
– Na co masz ochote?
Mowie:
– Sama nie wiem.
Wtedy glowny wskazal palcem na cos za szyba. I dziewuszka zaczela cos dziwnego robic lopatka, jakby miesila ciasto, a potem – ciach! i podaje mi taka tutke z rozowa kulka. Wzielam. A kulka tak slodko pachnie. Sprobowalam – zimna. Az zeby mi scierply. I patrze na Niemca.
On kiwa glowa: jedz, jedz.
I zaczelam jesc. To bylo jak slodki snieg, tylko gestszy. Smaczne, ale dziwne.
Jadlam, jadlam. Wreszcie przestalam.
Tak w ogole to wtedy, po tym wszystkim, jakos nie chcialo mi sie jesc. Ale podobaly mi sie zapachy. I mowie:
– Zimne. Duzo sie tego nie zje. Moze ja poczekam, az odmarznie?
Niemcy zasmiali sie. Polak mowi:
– To sa lody. Trzeba jesc zimne. Po trochu. Mozesz sie nie spieszyc i dokonczyc w samochodzie.
Kiwnelam glowa. I znow wsiedlismy i pojechali. Tymi ladnymi ulicami. Patrzylam przez okno i powolutku jadlam.
Ale jesli mam powiedziec prawde, to lody mi sie nie spodobaly. Karmelowe kogutki, co tatko z jarmarku przywozil, byly pyszniejsze. Moglabym je cmoktac dzien i noc.
Wyjechalismy z miasta. I pojechalismy wzgorzami. A one robily sie coraz wyzsze i wyzsze, jakby rosly pod niebo! Takich to ja w zyciu nie widzialam. U nas byly dwa wzgorza miedzy Kolubakinem a Pospielowka. Przez te wzgorzasmy chodzily z dziewczynami do sklepu gminnego w Pospielowce. Na wierzcholek czlowiek sie wespnie, stanie – ale daleko widac! I nasz dom jak na dloni. Widzialam nawet naszego koguta.
Ale tu – az dech zapiera. Droga zrobila sie waska, kreta jak zmija, a w dol czlowiek spojrzy – ogromniaste jamy! A wszystko to porosniete choinkami.
Zapytalam:
– A co to takiego?
– To gory Alpy – odpowiedzial Polak.
I jedziemy przez te gory Alpy. Coraz wyzej i wyzej.
Tak wysoko, ze siegamy juz do chmur. I wjechalismy w chmury!
Ciegiem popatruje w dol, a tam nic nie widac – tak wysoko!
Jedziemy i jedziemy. Konca nie widac. Buja mnie z boku na bok. A w dodatku zaczelo sciskac w piersi. Usnelam.
Ocknelam sie.
Wkolo juz zmierzch. Patrze, a tu mnie na rekach niosa! I niesie glowny Niemiec. To nie wypada! Juz dawno nikt nie nosil mnie na rekach.
Milcze. On niesie mnie droga. Wkolo las caly w sniegu. Na niebie swieca gwiazdy. A z tylu ida pozostali Niemcy. Spojrzalam na prawo: gdzie on mnie niesie? A tam ogromniasty dom! Caly z kamienia, swiatlo w oknach, jakies wiezyczki, no, cudenko!
Poszedl na gore. Po schodkach. Jakby na ganek. A tam juz na niego czekaja – tylko drzwi skrzypia. A drzwi ciezkie jak nie wiem, okute zelazem.
Wszedl, trzymajac mnie na rekach, a tu wszystko dookola murowane, lampki sie pala, zdawalo sie, ze sufit plynie nade mna. A buty glownego – stuk, stuk, stuk.
Idzie, idzie.
Nagle otworzyly sie drugie drzwi. Buchnelo swiatlo.
Niemiec sie zatrzymal. I postawil mnie ostroznie jak lalke. Ale nie na podlodze. Tylko na takim kamieniu, bialym i duzym jak kufer. U nas w Zyzdrze na takim kamieniu przed wojna stal zelazny Lenin. Potem go Niemcy zniszczyli.
Stercze na tym kamieniu. Patrze – wkolo ludzie stoja, ze czterdziesci osob. Mezczyzni, kobiety. I patrza na mnie w milczeniu.
Niemiec cos powiedzial po niemiecku, a oni ruszyli do mnie ze wszystkich stron. Szli jak baranki, usmiechali sie. I wszyscy – do mnie! Az sie glupio poczulam. Podeszli do tego kamienia i nagle wszyscy uklekli. I poklonili mi sie.
Szukam wzrokiem mojego Niemca – co mam robic? A on tez pochylil sie do ziemi w swoim czarnym mundurze. I wszyscy Niemcy, co z nim przyjechali tez. I ten Polak.
Wszyscy wokol mnie!
A potem podniesli glowy. I patrza.
Widze, ze to sami blondyni. I wszyscy maja niebieskie oczy.
Powstawali z kleczek. Podszedl do mnie jeden staruszek. Wyciagnal reke. I powiedzial czysto po rosyjsku:
– Zejdz do nas, siostro.
No to zeszlam z tego kamienia.
A on mi mowi:
– Hram! To wielka radosc, ze znalezlismy cie posrod martwych. Jestes nasza siostra na wieki. My – twoimi bracmi i siostrami. Teraz kazdy z nas powita cie sercem.
Objal mnie i powiedzial:
– Jestem Bro.
I jego serce szturchnelo moje. Jakby sie z nim przywitalo. I znow slodko mi sie zrobilo, jak w pociagu. Ale on szybko rozplotl rece i odszedl.
I wszyscy zaczeli do mnie podchodzic. Po kolei. Mowili imie i obejmowali mnie. I za kazdym razem szturchalo mnie w sercu. Ale zawsze inaczej: przy jednym – tak, przy drugim – siak.
I to bylo takie slodkie, przenikalo mnie cala. Jakby mi kto szklanki z winem na serce wylewal. Raz! Raz! Raz!
Stoje jak we snie. Oczy zamknelam. Chce jednego – zeby to trwalo wiecznie.
Ale podszedl ostatni, podal swoje imie, objal mnie, skubnal serce – i odszedl. I wokol od razu powstala pustka – oni wszyscy, tacy ciepli, staneli opodal. I usmiechaja sie do mnie tak milo.
A staruszek wzial mnie za reke i poprowadzil przez rozne pokoje z roznymi drogimi rzeczami. Potem na gore po schodach. Wprowadza mnie do duzego pokoju, calego w drewnie. A posrodku pokoju lozko. Cale biale, czyste, puchowe, jak zywe. Podprowadzil mnie do lozka i zaczal rozbierac. I caly az promienieje. Ma taki dziwny usmiech, jakby cale zycie tylko dobro go spotykalo i mial do czynienia z dobrymi ludzmi.
Rozebral mnie do gola, ulozyl w lozku. Nakryl koldra. Usiadl obok.
Siedzi. Patrzy na mnie. I trzyma moja reke. Oczy ma niebieskie, niebiesciutkie jak woda.
Potrzymal mnie za reke, potem schowal ja pod koldre. I mowi:
– Hram, siostro moja. Powinnas odpoczac.
A mnie tak dobrze. Cale cialo spiewa. I mowie:
– No co pan! Ja i tak cala droge przespalam jak kwoka. Teraz wcale nie chce spac.
On mowi:
– Stracilas wiele sil. Przed toba nowe zycie. Musisz sie do niego przygotowac.
Chcialam zaprzeczyc, ze niby wcale sie nie zmeczylam. Ale wtenczas poczulam takie zmeczenie, jakbym worki dzwigala. I od razu zmorzyl mnie sen.
Ocknelam sie: gdzie jestem?
Ten sam pokoj, to samo lozko. Slonce wali przez zaslonke.