Rece trzymala w kieszeniach. Patrzyla na Lapina wciaz tak samo cieplo i zyczliwie. Usmiechala sie.
– Tak wiec, drogi kolego, mamy niewielkie pekniecie mostka – odezwal sie lekarz.
– Slyszalem – wymamrotal Lapin, nie odrywajac wzroku od Mer.
–
– Co? – Lapin przeniosl na niego ciezkie spojrzenie.
– Zartowalem. Prosze to wziac. – Na dloni lekarza lezaly dwa opakowania tabletek.
Lapin przyjrzal sie, nastepnie siegnal po nie i powpychal do kieszeni.
– Mlody czlowiek nie zna sie na zartach – z usmiechem powiedzial lekarz do kobiet.
– Wrecz przeciwnie. Dziekuje. – Mer przytulila policzek do policzka lekarza.
– Badz szczesliwy, Ural – glosno powiedziala pielegniarka.
Lapin gwaltownie odwrocil sie w jej strone. Wlepil w nia wzrok: ladna, zgrabna, cieple spojrzenie. Duze okulary. Duze usta.
Mer skinela im glowa. Wyszla przez szklany przedsionek na dwor. Bylo pochmurno, wilgotno i zimno. Nagie mokre drzewa. Resztki sniegu. Poszarzala trawa.
Lapin wyszedl za nia. Stapal ostroznie.
Mer podeszla do duzego granatowego mercedesa. Otworzyla tylne drzwi. Odwrocila sie do Lapina.
– Zapraszam, Ural.
Chlopak wsiadl. Ulokowal sie na sprezystym siedzeniu. Granatowa skora. Cicha muzyka. Przyjemny sandalowy zapach. Jasnoblond czupryna kierowcy.
Mer usiadla z przodu.
– Frop, poznajcie sie. To Ural.
– Jestem Frop – usmiechnal sie do Lapina.
– Jura… to znaczy… Ural. – Lapin wykrzywil twarz w usmiechu. I nagle wybuchnal smiechem. Kierowca odwrocil sie. Skupil na kierownicy. Samochod ruszyl gladko. Wyjechali na bulwar Luzniecki. Lapin wciaz sie smial. Dotykal reka piersi.
– Gdzie mieszkasz? – zapytala go Mer.
– W Miedwiedkowie. – Z trudem oblizal wargi.
– W Miedwiedkowie? Odwieziemy cie do domu. Podaj dokladny adres.
– Pokaze… Przy stacji metra… Wysiade kolo metra.
– Dobrze. Ale najpierw pojedziemy w jedno miejsce. Poznasz tam trzech braci. To twoi rowiesnicy. Wyjasnia ci po prostu pare spraw. No i w ogole pomoga. Teraz potrzebujesz pomocy.
– A… gdzie to bedzie?
– W centrum. Na Cwietnym Bulwarze. To zajmie najwyzej pol godziny. Potem odwieziemy cie do domu.
Lapin spojrzal w okno.
– Najwazniejsze, zebys sie niczemu nie dziwil – powiedziala Mer. – Nie boj sie. Nie jestesmy jakas totalitarna sekta, tylko po prostu wolnymi ludzmi.
– Wolnymi? – wymamrotal Lapin.
– Wolnymi.
– Dlaczego?
– Bo sie przebudzilismy. A przebudzeni ludzie sa wolni.
Lapin patrzyl na jej ucho.
– Bolalo mnie.
– Wczoraj?
– Tak.
– To naturalne.
– Dlaczego?
Mer odwrocila do niego twarz.
– Bo urodziles sie na nowo. A porod to bol. I dla rodzacej, i dla nowo narodzonego. Kiedy twoja matka wypchnela cie z pochwy, okrwawionego, posinialego, to nie czules bolu? Co wtedy zrobiles? Rozplakales sie.
Lapin patrzyl w jej niebieskie oczy pod lekko opuchnietymi powiekami. Zrenice mialy ledwie dostrzegalna zoltawozielona obwodke.
– To znaczy, ze wczoraj na nowo sie narodzilem?
– Tak
Lapin spojrzal na jej starannie ostrzyzone jasne wlosy. Ich koniuszki leciutko drgaly w takt ruchu auta.
– I ja sie przebudzilem?
– Tak.
– A… kto spi?
– Dziewiecdziesiat dziewiec procent ludzi.
– Dlaczego?
– Trudno to wyjasnic w kilku slowach.
– A kto… nie spi?
– Ty, ja, Frop, Haro. Bracia, ktorzy cie wczoraj budzili.
Wjechali na Sadowe Kolco. Ulice blokowal ogromny korek.
– No tak – westchnal kierowca. – Niedlugo po centrum bedzie mozna poruszac sie tylko piechota…
Obok mercedesa utknal brudny ziguli-dziewiatka. Za kierownica siedzial gruby chlopak. Jadl cheeseburgera. Papierowe opakowanie drapalo go w splaszczony nos.
– A ten, ktory… tam zostal? – zapytal Lapin.
– Gdzie?
– No… wczoraj… co z nim? Tez sie przebudzil?
– Nie. Umarl.
– Dlaczego?
– Bo byl pusty. Jak orzech.
– A co… to nie czlowiek?
– Czlowiek. Ale pusty. Spiacy.
– A ja nie jestem pusty?
– Ty nie jestes. – Mer wyjela z torebki paczke gumy do zucia. Rozpieczetowala. Wyciagnela jedna. Podala kierowcy. Ten przeczaco pokrecil glowa. Poczestowala Lapina.
Siegnal automatycznie. Rozpieczetowal. Spojrzal na rozowy listek. Kilkakrotnie dotknal nim dolnej wargi.
– No to… ja…
– Co, Ural?
– Juz… pojde.
– Jak chcesz. – Mer kiwnela glowa do kierowcy.
Mercedes zahamowal. Lapin ziewnal nerwowo. Wymacal gladka i chlodna raczke przy zamku. Pociagnal. Z trudem otworzyl drzwi. Wysiadl. Wszedl miedzy samochody.
Kierowca i Mer odprowadzili go dlugimi spojrzeniami.
– Dlaczego wszyscy uciekaja? – zapytal kierowca. – Sam tez ucieklem.
– To normalna reakcja. – Mer znow zaczela zuc gume. – Myslalam nawet, ze sprobuje wczesniej.
– Cierpliwy… Dokad teraz jedziemy?
– Do Zaro.
– Do biura?
– Tak. – Zerknela na tylne siedzenie.
Zgiety rozowo-matowy listek wciaz lezal na granatowej gladkiej skorze.