Ser szwajcarski
Lapin szedl. Potem zaczal biec. Z trudem podnosil nogi. Krzywil sie. Przyciskal reke do piersi. Przecial ulice.
I nagle.
Bol.
W mostku.
Jak wyladowanie elektryczne.
Krzyknal. Poczul bol w lokciach. W zebrach. W skroniach. Jeknal. Zgial sie. Osunal na kolana.
– Dziwka…
Zatrzymal sie przy nim dobrze ubrany mezczyzna.
– Co jest?
– Dziwka… – powtorzyl Lapin.
– Zycie? Fakt.
Lapin wstal z wysilkiem. Pokustykal w strone Patriarszych Pruclow. Tutaj juz dawno stopnial snieg. Mokry chodnik. Wiosenne miejskie nieczystosci nad stawem.
Powoli dotarl do Duzej Bronnej. Wyszedl na bulwar. Usiadl na lawce. Odchylil sie na wilgotne, twarde oparcie.
– Chuj… nia… chujnia…
Podeszla brudna staruszka. Zajrzala do kosza na smieci. Ruszyla dalej.
Lapin wyjal portfel. Wyciagnal dolary. Przeliczyl: 900.
Przeliczyl ruble: 4500. I wlasne stare 70.I metalowy piatak.
Rozejrzal sie wokol. Mijali go ludzie. Jedni szli szybko. Inni bez pospiechu. Chlopak z dziewczyna pili po drodze piwo.
– Tak trzymac… – Lapin wyjal piecsetrublowy banknot i schowal portfel.
Wstal ostroznie. Ale bol ustal.
Dobrnal do budki. Kupil butelke piwa Baltika. Poprosil o otwarcie. Wypil od razu polowe. Odetchnal. Otarl lzy. Skierowal sie do metra. Na placu Puszkina bylo pelno ludzi. Lapin dopil piwo. Ostroznie postawil butelke na marmurowej balustradzie. Zaczal schodzic po schodach. Zatrzymal sie. Pomyslal: „Ki chuj?”
Zawrocil. Wyszedl na Twerska. Podniosl reke. Od razu zatrzymaly sie dwa samochody. Brudnoczerwony. I zielony. Czysciejszy.
– Czertanowo – powiedzial Lapin do kierowcy brudnoczerwonego.
– No i co?
– Co?
– Co, co! Sto piecdziesiat!
Lapin kiwnal glowa. Usiadl obok kierowcy.
– Ktoredy?
– Przejazdem Sumskim.
Kierowca ponuro poruszyl wasami. Wlaczyl muzyke. Zla. Ale glosna.
Po godzinie niezbyt szybkiej jazdy samochod podjechal pod szesciopietrowy blok. Lapin zaplacil. Wysiadl. Wspial sie na czwarte pietro. Otworzyl drzwi kluczem. Wszedl do ciasno zastawionego przedpokoju. W mieszkaniu pachnialo kotem i smazona cebula.
– A-a-a… wszelki duch… – Z kuchni wyjrzal ojciec, cos przezuwal.
– No prosze! – Wyjrzala matka. – A mysmy juz mieli nadzieje, ze przeprowadziles sie do Kijanki…
– Czesc – burknal Lapin. Zdjal kurtke. Dotknal opatrunku, sprawdzajac, czy nie widac przez koszulke. Spojrzal w owalne lustro: widac. Poszedl do swojego pokoju.
– Wszystko juz zjedlismy, nie spiesz sie! – krzyknela matka. Zasmiali sie oboje z ojcem.
Lapin popchnal noga drzwi z napisem: „FUCK OFF FOREVER!” W pokoju panowal polmrok: polki na ksiazki, stol z komputerem, wieza hi-fi, gora plyt kompaktowych. Na scianie plakaty: „Matrix”, naga Lara Croft z dwoma pistoletami, Marylin Manson jako gnijacy na krzyzu Chrystus. Nieposlane lozko. Syjamski kot Neron drzemal na poduszce.
Na oparciu krzesla wisialy trzy koszule. Lapin zdjal czarna. Wlozyl ja na T-shirt. Ostroznie wyciagnal sie na lozku. Glosno ziewnal:
– U-a-a-a-a-a-kur-wa-a-a-a-a!
Neron podniosl sie niechetnie. Podszedl do niego. Lapin podmuchal mu w ucho. Neron zrobil unik. Zeskoczyl na stara wykladzine dywanowa. Wyszedl z pokoju.
Lapin popatrzyl na duze usta Lary Croft. Przypomnial sobie pielegniarke.
– Har… Hara? Lara. Klara.
Usmiechnal sie. Pokrecil glowa. Z sila wypuscil powietrze, nie rozwierajac nierownych zebow.
Przez polotwarte drzwi zajrzala
– No co, naprawde nie jestes glodny?
– Zjem cos. – Lapin zapinal koszule.
– Zabalowaliscie wczoraj?
– Yhy…
– I tak trudno bylo zadzwonic?
– Yh-y-y-y. – Lapin powaznie kiwnal glowa.
– Gnojek. – Matka wyszla.
Lapin lezal. Patrzyl w sufit. Poskubywal stalowa sprzaczke paska.
– Nie bede dwa razy odgrzewac! – krzyknela matka z kuchni.
– Wali mnie to… – Machnal reka. Potem sprobowal sie podniesc. Bol wykrzywil mu twarz. Ciezko odepchnal sie od lozka. Wstal. Poczlapal do kuchni. Matka zmywala naczynia.
Na stole stal talerz z kawalkiem pieczonego kurczaka. I gotowanymi ziemniakami. Stala tez salaterka z kiszona kapusta. I talerz z kiszonymi ogorkami.
Lapin szybko zjadl kurczaka. Ziemniakow nie dojadl. Popil woda.
Poszedl do duzego pokoju. Podniosl sluchawke. Wybral numer.
– Kiela? Czesc. Mowi Jurka Lapin. Daj mi Gienke. Giena, to ja. Sluchaj, ja… tego… musze z toba pogadac. Nie, nic… Musze sie po prostu poradzic. Nie, nie o to biega. To… tego. Cos innego. Teraz? Oki. Aha.
Odlozyl sluchawke. Wyszedl do przedpokoju. Zaczal naciagac kurtke. I omal nie krzyknal z bolu:
– Ozez, kurrrr-waaaa…
– A ty co, znowu wychodzisz? – Matka brzeczala talerzami.
– Do Gienki, na chwile…
– Kupisz chleb?
– Aha.
– Dac ci pieniadze?
– Mam.
– O, to nie wszystko przepiliscie?
– Nie wszystko.
Lapin wyszedl z mieszkania. Trzasnal drzwiami. Poszedl do windy. Zatrzymal sie. Stal przez chwile. Odwrocil sie. Zszedl schodami na trzecie pietro. Przystanal na klatce schodowej. Kucnal. Zaplakal. Lzy poplynely mu po policzkach. Najpierw lkal bezdzwiecznie. Drzaly mu ramiona, chude rece przyciskal do twarzy. Potem zaszlochal glosno. Z ust wyrywaly mu sie pojedyncze chlipniecia. Z ust. I z nosa. W koncu rozryczal sie na calego. Plakal dlugo.
Z trudem sie uspokoil, poszperal po kieszeniach kurtki. Nie znalazl chustki. Wysmarkal sie glosno na stluczony zolto-brazowy kafelek. Wytarl reke o sciane, obok napisu „WITEK GOWNOJAD”.
Rozesmial sie. Otarl lzy.
– Mer, mer, mer… mer, mer, mer…
Znow zaplakal. Dlubal palcem w granatowej scianie. Obmacywal mostek.