– Zimno mi – powtorzyl Snowden slabym, dziecinnym glosem. – Zimno mi.
– Cicho, cicho – powiedzial Yossarian, bo nie wiedzial, co jeszcze powiedziec. – Cicho, cicho.
– Zimno mi – skomlal Snowden. – Zimno mi.
– Cicho, cicho. Cicho, cicho.
Yossarian byl przestraszony i ruszal sie teraz predzej. Znalazl wreszcie nozyczki i zaczal ostroznie rozcinac kombinezon Snowdena wysoko nad rana, tuz przy pachwinie. Cial gruba gabardyne w prostej linii dookola uda. Maly tylny strzelec ocknal sie, zobaczyl Yossariana z nozyczkami i znow zemdlal. Snowden przekrecil glowe, aby lepiej widziec Yossariana. Gleboko w jego slabnacych, apatycznych oczach zarzyl sie przycmiony blask. Yossarian nie rozumiejac usilowal nie patrzec na niego. Zaczal rozcinac nogawke w dol, wzdluz wewnetrznego szwu. Z ziejacej rany – czy to byla oslizgla rura kosci tam, w glebi krwawej, szkarlatnej masy, za niepokojaco drgajacymi wloknami niesamowitego miesnia? – krew splywala licznymi strumyczkami jak topniejacy snieg z dachu, tyle ze lepki i czerwony, i natychmiast krzepnacy. Yossarian rozcial nogawke do konca i sciagnal ja ze zranionej nogi. Upadla na podloge z mokrym plasnieciem, ukazujac skraj szortow, ktore pily krew jak spragnione. Yossarian byl wstrzasniety tym, jak woskowo i upiornie wygladala obnazona noga Snowdena, jak odrazajaco, jak trupio i ezoterycznie wygladaly puszyste, drobne, krecone blond wlosy na jego dziwnej bialej lydce i piszczelu. Teraz zobaczyl, ze rana nie byla tak duza jak pilka do rugby, lecz miala dlugosc i szerokosc jego dloni i zbyt byla poszarpana i gleboka, aby ja zobaczyc do dna. Obnazone miesnie w srodku drgaly jak zywy befsztyk tatarski. Dlugie westchnienie ulgi wyrwalo sie z piersi Yossariana, gdy przekonal sie, ze zyciu Snowdena nie zagraza niebezpieczenstwo. Krew zaczynala juz krzepnac i rane nalezalo po prostu zabandazowac i opiekowac sie Snowdenem, dopoki samolot nie wyladuje. Wyjal z apteczki kilka pakiecikow sulfanilamidu. Snowden drgnal, kiedy Yossarian przycisnal sie do niego lagodnie, aby przewrocic go nieco bardziej na bok.
– Urazilem cie?
– Zimno mi – zaskomlil Snowden. – Zimno mi.
– Cicho, cicho – powiedzial Yossarian. – Cicho, cicho.
– Zimno mi. Zimno.
– Cicho, cicho. Cicho, cicho.
– Zaczyna mnie bolec – krzyknal nagle Snowden i wstrzasnal nim zalosny, gwaltowny skurcz.
Yossarian powtornie goraczkowo przetrzasnal apteczke w poszukiwaniu morfiny, ale znalazl tylko karteczke Mila i buteleczke aspiryny. Przeklinajac Mila, podal dwie tabletki Snowdenowi. Nie mial wody do popicia. Snowden prawie niedostrzegalnym ruchem glowy odmowil przyjecia aspiryny. Twarz mial blada i obrzmiala. Yossarian zdjal mu helm i polozyl glowe na podlodze.
– Zimno mi – jeczal Snowden z polprzymknietymi oczami.
– Zimno mi.
Wokol jego warg pojawila sie sinosc. Yossarian zdretwial. Zastanawial sie, czy pociagnac za raczke spadochronu Snowdena i okryc go nylonowymi faldami. W samolocie bylo bardzo cieplo. Spojrzawszy niespodziane w gore Snowden poslal mu blady, wyrazajacy chec pomocy usmiech i zmienil nieco pozycje bioder, tak ze Yossarian mogl przystapic do zasypywania rany sulfanilamidem. Zabral sie do pracy z nowa wiara we wlasne sily i optymizmem. W pewnym momencie samolotem mocno rzucilo w dziurze powietrznej i Yossarian az podskoczyl, kiedy sobie przypomnial, ze swoj spadochron zostawil w dziobie. Teraz juz nic nie mozna bylo na to poradzic. Wysypywal pakiecik za pakiecikiem bialego krystalicznego proszku na krwawa owalna rane, az nie bylo widac czerwieni, po czym zrobiwszy gleboki wdech i zacisnawszy zeby, aby opanowac strach, dotknal naga dlonia dyndajacych strzepkow schnacego ciala i zgarnal je do srodka rany. Potem szybko przykryl cala rane duzym opatrunkiem z waty i cofnal reke. Usmiechnal sie nerwowo, kiedy skonczyla sie ta krotka tortura. Rzeczywisty kontakt z martwym cialem nie byl nawet w czesci tak odrazajacy, jak sie spodziewal, i szukal pretekstu, aby jeszcze kilkakrotnie dotknac rany palcami, utwierdzajac sie w przekonaniu o swojej odwadze.
Nastepnie przystapil do umocowania opatrunku za pomoca rolki gazy. Przejezdzajac po raz drugi wokol uda Snowdena dostrzegl po wewnetrznej stronie mala dziurke, przez ktora odlamek wszedl
– okragla, pomarszczona rane wielkosci dwudziestopieciocentowki, o sinych brzegach i z czarnym rdzeniem zakrzeplej krwi. Yossarian posypal i te rane sulfanilamidem, po czym owijal gaza noge, az opatrunek trzymal sie mocno. Reszte rolki odcial nozyczkami i koniec bandaza przecial wzdluz. Zawiazal wszystko zgrabnym, solidnym wezlem. Ze swiadomoscia, ze zrobil dobry opatrunek, przysiadl z duma na pietach, otarl pot z czola i odruchowo usmiechnal sie do Snowdena z sympatia.
– Zimno mi – jeknal Snowden. – Zimno mi.
– Wszystko bedzie dobrze, chlopie – zapewnil Yossarian, poklepujac go pocieszajaco po ramieniu. – Panujemy nad sytuacja. Snowden slabo potrzasnal glowa.
– Zimno mi – powtorzyl, a jego oczy byly bez wyrazu i slepe jak kamienie. – Zimno mi.
– Cicho, cicho – powiedzial Yossarian czujac przyplyw zwatpienia i niepokoju. – Cicho, cicho. Niedlugo wyladujemy i zajmie sie toba doktor Daneeka.
Snowden jednak nadal krecil glowa i wreszcie wskazal ledwie dostrzegalnym ruchem brody w dol, w kierunku swojej pachy. Yossarian pochylil sie i zobaczyl podejrzanego koloru plame wystepujaca na kombinezonie tuz nad wycieciem pachy kamizelki przeciwodlamkowej Snowdena. Yossarian poczul, jak serce w nim zamarlo, a potem zaczelo walic tak gwaltownie, ze z trudem lapal oddech. Snowden mial druga rane pod kamizelka. Yossarian jednym ruchem rozpial zatrzaski kamizelki Snowdena i uslyszal swoj wlasny dziki wrzask, kiedy wnetrznosci Snowdena wyplynely na podloge oslizgla masa i plynely nadal. Odlamek dlugosci moze trzech cali trafil go od drugiej strony tuz pod ramieniem, przeszedl na wylot i wyciagnal za soba roznokolorowe wnetrznosci przez gigantyczna dziure w klatce piersiowej, ktora wyrwal wychodzac. Yossarian wrzasnal po raz drugi przycisnawszy obie rece do oczu. Z przerazenia szczekal zebami. Zmusil sie, zeby spojrzec. Jak z rogu obfitosci, pomyslal gorzko na widok watroby, pluc, nerek, zeber, zoladka i kawalkow duszonych pomidorow, ktore Snowden jadl tego dnia na obiad. Yossarian nie cierpial duszonych pomidorow. Odwrocil sie czujac zawrot glowy i wzbierajace mdlosci. Tylny strzelec ocknal sie, kiedy Yossarian wymiotowal scisnawszy palace gardlo, spojrzal na niego i z powrotem stracil przytomnosc. Yossarian slanial sie z wyczerpania, bolu i rozpaczy, kiedy skonczyl. Odwrocil sie niepewnie do Snowdena, ktory oddychal coraz slabiej i szybciej i byl coraz bledszy. Zastanawial sie, co mozna zrobic, zeby mu jakos pomoc.
– Zimno mi – skomlil Snowden. – Zimno mi.
– Cicho, cicho – mruczal Yossarian automatycznie glosem tak cichym, ze nikt go nie mogl uslyszec. – Cicho, cicho.
Yossarianowi tez zrobilo sie zimno i nie potrafil opanowac dreszczy. Czul, jak cale jego cialo pokrywa sie gesia skorka, gdy spoglada z przygnebieniem w dol na bezlitosna tajemnice Snowdena, ktora wreszcie wyszla na jaw, rozlewajac sie po brudnej podlodze. Nietrudno bylo odczytac proroctwo z jego wnetrznosci. Czlowiek jest istota materialna, oto byla cala tajemnica Snowdena. Wyrzuccie go przez okno, a spadnie. Podpalcie go, a splonie.
Przysypcie go ziemia, a zgnije, jak wszystkie inne odpadki. Czlowiek bez ducha jest smieciem. To byla tajemnica Snowdena. Dojrzalosc jest wszystkim.
– Zimno mi – powiedzial Snowden. – Zimno mi.
– Cicho, cicho – powiedzial Yossarian. – Cicho, cicho. – Szarpnal raczke spadochronu Snowdena i okryl jego cialo biala nylonowa plachta.
– Zimno mi.
– Cicho, cicho.
42 Yossarian
– Pulkownik Korn mowil – zwrocil sie major Danby do Yossariana z przymilnym, radosnym usmiechem – ze umowa nadal obowiazuje. Wszystko idzie jak najlepiej.
– Nie, wcale nie.
– Alez tak – nalegal dobrotliwie major Danby. – Prawde mowiac, wszystko wyglada teraz znacznie lepiej. To byl naprawde szczesliwy zbieg okolicznosci, ze ta dziewczyna omal cie nie zamordowala. Dzieki temu umowa bedzie dzialac znakomicie.