latalem jako zolnierz i cywil przez siedemnascie nastepnych lat, a na konwencje „Time'a' i „McCalls'a' wybieralem sie pociagiem wzglednie parowcem, jesli odbywaly sie na Bermudach i Nassau. Dopiero kiedy oglupiajaca nuda nocnej podrozy pociagiem przezwyciezyla ostatecznie wszelkie obawy przed nagla smiercia, oslablem w swoim postanowieniu, a w tym czasie lataly juz odrzutowce).
Po mniej wiecej tygodniu wyplynalem z Neapolu z kilkoma tysiacami innych zolnierzy na pokladzie supernowoczesnego statku transportowego, przerobionego nie tak dawno przedtem z S/s „America', jak mi sie zdaje, najbardziej luksusowego liniowca amerykanskiej floty pasazerskiej. W mojej kabinie zaopatrzonej w dwa rzedy pietrowych koi przebywalo szesciu oficerow, ktorzy na przemian spali, drzemali, czytali, jedli i gadali, bowiem w ciagu okolo dziesieciu dni, jakie spedzilismy na morzu, nie bylo wiele innego do roboty. Nigdy sie wczesniej nie spotkalismy. Nie wyobrazani sobie teraz, jak spedzilem tyle czasu, nie robiac w zasadzie nic poza spaniem, drzemaniem, czytaniem, jedzeniem i gadaniem; wiem, ze nie chcialbym byc do tego ponownie zmuszony. Plynelismy bez konwoju i eskorty innych jednostek marynarki. Nasza kabina nie byla pierwszej klasy, bo nie wychodzila na poklad spacerowy; nie miescila sie jednak ponizej linii wody, mielismy bowiem iluminator.
Statek plynal do Bostonu, ale poznalismy cel podrozy dopiero po zawinieciu do portu. Z Bostonu przewieziono nas koleja do Atlantic City, gdzie po rutynowej procedurze dostalismy nowe przydzialy, stamtad zas, otrzymawszy przepustke, wrocilem z triumfem na lono rodziny, powitany na Coney Island jako ktos w rodzaju bohatera wojennego. Nigdy nie pomyslalem, by zapytac, o co sie martwili i o czym rozmawiali, czekajac na moje listy, i do tej pory tego nie wiem.
Na samym poczatku badan medycznych w Atlantic City poprosilem o zwolnienie mnie z czynnej sluzby powietrznej. Doktor byl zaskoczony: wydawalo mu sie dziwactwem, ze po zaliczeniu wymaganej liczby misji bojowych chce zrezygnowac z polowy mojego podstawowego uposazenia, zeby uniknac zaledwie czterech godzin lotu miesiecznie w Stanach – szansa na to ze wysla mnie ponownie za granice byla bardzo nikla. Majac swiadomosc, ze klamie w zywe oczy, oswiadczylem, ze boje sie latac i obawa, iz bede to musial robic, nie daje mi spac; samo wspomnienie unoszacych sie w srodku samolotow oparow benzyny przyprawia mnie o mdlosci. W tym czasie w Stanach byly juz tysiace podobnych do mnie lotnikow, ktorzy zakonczyli misje bojowe i zbijali baki czekajac, az rzad postanowi, co z nimi zrobic, i doktor laskawie przystal na moja prosbe. A to, co wowczas wydawalo mi sie klamstwem, okazalo sie prawda, wkrotce potem zdalem sobie bowiem sprawe, ze autentycznie boje sie latania.
Dostajac przydzial do mojego namiotu, nowi lokatorzy, ktorzy obaj byli pilotami, mieli szczescie znalezc sie w jednej z najwygodniej szych i najlepiej wyposazonych brezentowych kwater w naszej eskadrze. Mielismy nie tylko piecyk na rope, ktory grzal nas w zimie, lecz rowniez wspanialy kominek. Na scianie pokoju w moim domu w East Hampton, gdzie pisze, a raczej ukladam na nowo te slowa, wisi za szklem oprawione w ramki zdjecie wnetrza namiotu, zwedzone z eleganckiego albumu eskadry, ktory opracowal po wojnie nasz oficer prasowy, pracowity kapitan o nazwisku Everett Thomas. Umieszczony nizej podpis glosi: „Wakacje na Korsyce, 1944'; na pierwszym planie widac duzy kuchenny noz, tort oraz piec osob, ktore kwaterowaly wowczas w naszym namiocie. W tle stoi duzy plonacy kominek zwienczony drewnianym obramowaniem wykonanym z podkladow kolejowych. Wszyscy raczej wyraznie pozujemy do zdjecia, ktore ma sprawiac wrazenie zrobionego ukradkiem.
Mlody pilot o nazwisku Bob Vertrees siedzi przy stole z dlugim kuchennym nozem i kroi nim cos, co wyglada na bozonarodzeniowy tort owocowy, ktory dostal prawdopodobnie z domu. Dwaj nowi rowniez siedza i grzecznie sie usmiechaja. Jeden patrzy z boku; drugi, posiadacz rzadkiego wasika oraz maszyny do pisania, obrocony jest twarza do obiektywu, ale oczyma lypie, jak nalezy, w strone tortu. Miedzy nimi spoglada prawie beznamietnym wzrokiem niski pilot o wystajacych kosciach policzkowych, niejaki Edward Ritter, niski, lecz nie dosc niski, by nie przyjeto go z racji niskiego wzrostu na kurs pilotow. Z przedstawionych osob Ritter, ktory przybyl do Europy pozniej niz ja, mieszkal ze mna w namiocie najdluzej. Ja siedze odwrocony prawie profilem i pochylony do przodu na krzesle z prawej strony, niedbale palac papierosa, w mojej oficerskiej czapce z usunietym zgodnie z wymogami mody drucianym usztywniaczem, na co zezwalano w silach powietrznych na mocy szczegolnego przywileju, oraz skorzanej lotniczej kurtce z okragla naszywka naszej eskadry, na ktorej na ciemnym tle widnieje dosc smialy wizerunek szczuplej, obdarzonej poteznym biustem kobiety z powiewajacymi na wietrze wlosami. Kobieta dzierzy w dloni grom i siedzi okrakiem na dlugiej bombie, ktora spada ukosem w dol. Na niskim stoliku za mna stoi przenosna maszyna do pisania, z ktorej za zgoda wlasciciela czesto korzystalem, piszac listy i manuskrypty. Dalej, z tylu namiotu, widac ogien, ktory plonie milo w przybranym splotami swiatecznych girland topornym kominku. A na scianie za kominkiem wisi kilka duzych blyszczacych fotografii pieknych kobiet. Nie sa typowymi kociakami z okladek, ale widoczna nad moja glowa atrakcyjna dama spoczywajaca na kanapie w twarzowej sukience z jedwabnym stanikiem wciaz budzi we mnie instynktownie wspomnienie wyrachowanej zadzy. Vertrees szczerzy zeby, krojac tort, dwaj nowi tez sie usmiechaja, a Ritter i ja spogladamy przed siebie, pograzeni w myslach i zadowoleni. Przebywalem w Europie dluzej od innych, ale wszyscy jestesmy w tym samym wieku. Bylismy dzieciakami, ktore dopiero co skonczyly dwudziestke, i wygladamy jak dzieciaki, ktore dopiero co skonczyly dwudziestke.
W grudniu 1944 mialem dwadziescia jeden i pol roku i trudno dzisiaj uwierzyc, nie miesci sie po prostu w glowie, ze mlodemu szczylowi, takiemu jak Ritter, ktorego znalem najdluzej i ktory nie mial zbyt imponujacej postury, pozwolono nie tylko codziennie, w ramach wyuczonej specjalnosci, ale w ogole kiedykolwiek zasiasc za sterami dwusilnikowego sredniego bombowca mitchell, transportujacego wazace cztery tysiace funtow bomby (osiem piecsetfuntowek albo cztery tysiacfuntowki) i na dodatek pieciu ludzi!
Gdzie on sie, do diabla, tego nauczyl?
Ja, ktory nie staralem sie o prawo jazdy przed dwudziestym osmym rokiem zycia, z trudem wyobrazam sobie nawet teraz, ze ktos taki mily i nieagresywny, w dodatku taki mlody, mogl nauczyc sie pilotowac bombowiec. A w eskadrze byli inni o jeszcze drobniejszej budowie i jeszcze mlodsi, ktorzy tez latali jako piloci.
Vertrees, rowniez pilot, zostal troche wczesniej ranny w reke odlamkiem pocisku przeciwlotniczego, ranny tak lekko, ze wylaczono go z akcji tylko na kilka dni i prawie natychmiast wrocil do sluzby.
Wojenna biografia Rittera byla zdumiewajaca. Malomowny, poczciwy i cichy, powiedzialbym nawet, ze niesmialy, pochodzil z Kentucky i byl cudownym niestrudzonym majster-klepka, facetem o anielskiej cierpliwosci, czerpiacym przyjemnosc z robienia i reperowania roznych rzeczy. Jesli dobrze pamietam, sam skonstruowal kominek i wylacznie dzieki temu jego osiagnieciu znalezlismy sie w albumie naszej eskadry. To on ustawil takze piecyk na rope i dogladal go, chociaz w zimie w kazdym namiocie stalo przy srodkowym slupku podobne urzadzenie, pobierajace paliwo z umieszczonego na zewnatrz kanistra i pomagajace ogrzac wnetrze. Piecyk sluzyl nam rowniez do podgrzania w nocy racji zywnosciowych K lub C, z ktorych zawsze moglismy do woli korzystac, oraz wody do porannego golenia i mycia. Przeciwlotniczy helm byl nasza umywalka, a postawiony na sztorc do gory nogami stelaz, w ktorym transportowano nie uzbrojone bomby, nasza szafka toaletowa.
Jako pilot, Ritter wodowal kiedys bezpiecznie na wodach Morza Srodziemnego, wracajac z misji, podczas ktorej odstrzelono mu silnik. Wszyscy jego ludzie zdolali bez szwanku przejsc na tratwy ratunkowe i zanim zapadla noc, zostali odnalezieni przez jednostke ratownictwa morskiego. Pamietam, jak czekalismy na ich powrot. Wracajac z innej misji, wyladowal bezpiecznie z przekrzywionym silnikiem i wydaje mi sie, ze wykonal jeszcze jedno awaryjne ladowanie, przy ktorym nikt nie odniosl obrazen, na innym lotnisku, blizszym miejsca, gdzie zostal uszkodzony jego samolot, albo na naszym, opatrzonym kryptonimem Genua. („Halo, Genua, halo, Genua', brzmialo radiowe pozdrowienie pilota skierowane do naszej wiezy kontrolnej w Alisan na Korsyce i taki tez byl tytul opowiadania, ktore kiedys zamierzalem napisac, lecz nie sadze, bym to kiedykolwiek zrobil). Hali A. Moody lecial razem z Ritterem podczas jednej z tych misji i z tego powodu wyslano ich obu w nagrode na wycieczke do Egiptu. Sloan i ja pojechalismy razem z nimi, poniewaz po zaliczeniu szescdziesieciu akcji walkonilismy sie obaj, czekajac na rozkaz transferu i w eskadrze nie bardzo wiedzieli, co z nami poczac. Dowodztwo mialo rowniez, podejrzewam, skryta i plonna nadzieje, ze zrelaksowani i oglupiali z wdziecznosci bedziemy blagac, by pozwolono nam odbyc wiecej niz szescdziesiat misji, ktore juz zaliczylismy. Zaden z nas nie wystapil z taka inicjatywa.
Co ciekawe, cala ta seria katastrof w najmniejszym stopniu nie wyprowadzila z rownowagi pilota Rittera, ktory nie zdradzal zadnych objawow leku ani nerwowosci i rumienil sie, i chichotal za kazdym razem, kiedy opowiadalem, ze przynosi pecha. Wlasnie te jego cechy – cierpliwy geniusz, z ktorym budowal i naprawial rozne rzeczy, oraz umiejetnosc wychodzenia bez szwanku z podbramkowych sytuacji – wykorzystalem, tworzac pozniej postac Orra w „Paragrafie 22'. (Nie mam pojecia, czy o tym wie. Nie mam nawet pojecia, czy czytal te ksiazke, poniewaz nigdy nie kontaktowalem sie z nim ani prawie z nikim innym).
Po drugiej stronie wykopu nieczynnej linii kolejowej stal namiot mego znajomego, Francisa Yohannona, i to wlasnie jego nazwisko przerobilem dziewiec lat pozniej na niekonwencjonalne nazwisko heretyka Yossariana.