dziedzinie pierwszej pomocy – zorientowalem sie, ze nie zostala przecieta zadna arteria i nie ma potrzeby zakladac opaski. Postepowalem wedlug oczywistej procedury. Korzystajac z zapasow w apteczce, obficie posypalem cala otwarta rane sulfanilamidowym proszkiem i polozylem jeden albo nawet dwa sterylne kompresy – dosyc, zeby objac i pokryc cale poranione miejsce. Potem ostroznie je zabandazowalem. To samo /robilem z ranka po wewnetrznej stronie uda. Kiedy strzelec oznajmil, ze zaczyna go bolec noga, dalem mu zastrzyk morfiny – a moze dwa, jesli pierwszy nie zadzialal dosc szybko, zeby przyniesc ulge nam obu. Stwierdzil, ze robi mu sie zimno, i wtedy powiedzialem, ze zaraz wyladujemy i nic mu nie bedzie. W rzeczywistosci nie mialem pojecia, gdzie jestesmy, poniewaz cala moja uwaga skupiona byla na nim.
Z rannym na pokladzie mielismy pierwszenstwo przy ladowaniu. Na skraju pasa startowego czekal wojskowy chirurg, jego asystenci i ambulans. Oddalem go w ich rece. Ktos moglby mnie wziac za bohatera i przez krotki czas tak bylem traktowany, ale wcale sie nim nie czulem. Probowali mnie zabic i chcialem wrocic do domu. To, ze probowali zabic kazdego z nas za kazdym razem, kiedy wzbijalismy sie w powietrze, nie stanowilo zadnej pociechy. Probowali zabic mnie.
Balem sie potem podczas kazdej misji, nawet takiej, ktora miala byc kaszka z mleczkiem. To wtedy wlasnie zaczalem chyba krzyzowac palce i odmawiac cicha modlitwe przy kazdym starcie. Taki mialem prywatny rytual.
To bylo pietnastego sierpnia. Tydzien wczesniej widzialem samolot zestrzelony zaraz po spuszczeniu bomb w trakcie pierwszej misji naszej eskadry na mosty Awinionu. Bylem w pierwszym kluczu i kiedy spojrzalem do tylu, zeby sprawdzic, jak sobie radza inni, zobaczylem oddalajacy sie od reszty samolot z plonacym skrzydlem, nad ktorym unosil sie olbrzymi pioropusz pomaranczowego ognia. Ujrzalem, jak otwiera sie najpierw jeden, potem drugi i trzeci spadochron, nastepnie zas samolot runal korkociagiem w dol i bylo po wszystkim. Na jednym z tych spadochronow byl Dick Hirsch, facet z Chicago, z ktorym uczylem sie w szkole bombardierow w Victorville, w Kalifornii. Wyladowal na polu w Prowansji i znalezli go ludzie z ruchu oporu. Ukryto go w bezpiecznym miejscu, dano cywilne ciuchy i przeszmuglowano z powrotem przez linie frontu do tej czesci Wloch, ktora zajeli alianci. Po przyjezdzie do eskadry zostal ku naszemu i swojemu zdumieniu bezzwlocznie odeslany do domu, obowiazywala bowiem zasada niewystawiania na ryzyko ludzi, ktorzy mieli stycznosc z podziemiem. Pilotem, ktory zginal w tym samolocie, byl blondyn z polnocnej czesci stanu Nowy Jork, niejaki James Burrhus; jego tez znalem z kilku wspolnie zaliczonych lotow. Drugim pilotem byl mlodszy chlopak, Alvin Yellon, swiezo przybyly ze Stanow, a dowiedzialem sie o nim czegos wiecej po piecdziesieciu latach, kiedy jego brat zapytal mnie listownie, czy opisana w mojej ksiazce misja nie jest przypadkiem ta, w ktorej poniosl smierc jego brat. To byla ta misja.
Wszystko to bylo o wiele bardziej niebezpieczne, uswiadamiam sobie teraz, niz bylem sklonny sadzic wtedy i potem. Czytalem gdzies, ze zolnierze sil powietrznych stanowili wiecej niz dziesiec procent z trzystu tysiecy Amerykanow poleglych w drugiej wojnie swiatowej.
A dla tych, ktorzy walczyli na ladzie na froncie zachodnim, swieta Bozego Narodzenia byly jeszcze zimniejsze i zgubniejsze. Pamietam, ze ogladalem w „Star and Stripes', oficjalnej gazecie wojskowej, fotografie opatulonych Amerykanow prowadzacych desperacki zimowy boj i brnacych na oslep przez zaspy sniegu wyzsze od nich samych. Wygladali jak cudzoziemcy walczacy w jakiejs innej, odleglej wojnie. Ich wojna rzeczywiscie byla inna. W wyniku popelnionych rownolegle kolosalnych pomylek naczelnego dowodztwa aliantow i naczelnego dowodztwa niemieckiego, pomylek, ktore historycznie rzecz biorac stanowia nieodlaczna ceche kazdego naczelnego dowodztwa, w swieta Bozego Narodzenia nastapila seria katastrof, ktore zwyklismy nazywac kontrofensywa w Ardenach. Nasi generalowie uwazali, ze Niemcy nie sa w stanie zaatakowac i nie zaatakuja na wysokosci Lasu Ardenskiego, i obsadzili ten odcinek slabymi i niedoswiadczonymi oddzialami; Niemcy uwazali, ze moga naprawde przelamac linie frontu, a jesli to zrobia, bieg wojny moze zmienic sie w znaczacym stopniu na ich korzysc.
Obie strony mylily sie.
Niemcy zdolali sie przebic. Ale bieg wojny w najbardziej znaczacym stopniu zmienil sie, nie mam co do tego watpliwosci, wylacznie dla tysiecy ludzi po obu stronach, ktorzy zostali zabici, ranni lub wzieci do niewoli w tej zbrodniczej awanturze rozpetanej przez agresywnych Niemcow oraz niefrasobliwych Amerykanow. Moj przyjaciel z Coney Island, George Mandel, zostal wowczas postrzelony w glowe przez snajpera (pocisk przebil helm, ale nie dostal sie zbyt gleboko), a moj obecny przyjaciel i mimowolny literacki rywal, Kurt Vonnegut, nalezal do tych, ktorych wzieto do niewoli. Oficerowie na gorze wiedza oczywiscie zawsze o wiele wiecej od tych, ktorymi dowodza na dole, ale dopoki nie jest juz po wszystkim, nigdy nie sposob osadzic, czy wiedzieli dosyc.
Choc sluzba bojowa w silach powietrznych nie byla az taka ciepla synekura, jak sadza poniektorzy, procz porzadnego jedzenia, zamknietych latryn i ogrzewania w namiotach korzystalismy przynajmniej z jednego cennego przywileju, o ktorym przed wojna wietnamska amerykanskie sily ladowe mogly tylko marzyc: okreslonego czasu sluzby, po ktorym bylismy wycofywani na tyly i wysylani do domu.
Zastanawialem sie czesto, czy w szeregach naszej piechoty udaloby sie znalezc wielu, ktorzy wyladowali na brzegu Normandii, a potem przetrwali jedenascie miesiecy do maja i konca wojny z Niemcami, nie dajac sie zabic, ranic ani wziac do niewoli.
Nie zdziwilbym sie, gdyby okazalo sie, ze nie ma ani jednej takiej osoby.
Wsrod kilku moich ostatnich misji byla jedna, szczegolnie teatralna, z ktorej jestem dumny jako zolnierz i jako cywil, jako cywil, poniewaz udowodnilem, ze jestem oficerem cieszacym sie autorytetem i posluchem. Tego ranka otrzymalismy pilne zadanie. Miejscem docelowym byl duzy wloski port La Spezia. Mielismy zbombardowac wloski krazownik, ktory wedlug naszych informacji Niemcy zamierzali odholowac od nabrzeza i zatopic w glebokim kanale portowym, aby uniemozliwic korzystanie z niego zblizajacym sie, pracym stale na polnoc silom alianckim. Z ulga dowiedzialem sie, ze przydzielono mnie do jednego z samolotow stanowiacych grupe maskujaca. Grupa maskujaca skladala sie z trzech samolotow, ktore naprowadzaly cala reszte nad cel, i ktorych tylni strzelcy wyrzucali z bocznych otworow strzelniczych skrawki folii aluminiowej, aby zmylic radary kierujace ogniem nieprzyjacielskiej artylerii przeciwlotniczej. Nie mielismy na pokladzie bomb. Poniewaz nie mielismy bomb, moglismy leciec zygzakiem z maksymalna szybkoscia i dowolnie zmieniac wysokosc. Poniewaz nie mielismy bomb, wydedukowalem sprytnie, ze nie bedzie potrzebny bombardier. Z tego wzgledu po uzbrojeniu oraz sprawdzeniu karabinu maszynowego w kabinie bombardiera z przodu samolotu postanowilem przesiedziec – doslownie – caly bojowy lot.
W kabinie pilotow B-25 byly plyty pancerne w podlodze i w tylnych oparciach obu foteli. W tym momencie mojej kariery na tego rodzaju misje bralem ze soba dwie kamizelki kuloodporne; jedna mialem na sobie, druga oslanialem te czesci ciala, ktore moglem skurczyc i oslonic. Tego dnia zabralem do kabiny bombardiera tylko jedna kamizelke: te, ktora mialem na sobie. Po wyrychtowaniu karabinu maszynowego i przeczolganiu sie waskim tunelem laczacym dziob z pozostala czescia samolotu wzialem druga kamizelke, wspialem sie do kabiny pilotow i usiadlem na podlodze za pilotem, opierajac plecy o tyl jego fotela. Mialem plyte pancerna pod soba, plyte pancerna za soba, helm przeciwodlamkowy na glowie, kamizelke kuloodporna na sobie i druga kamizelke kuloodporna, ktora chronila krocze i nogi. Dodatkowo zabezpieczylem sie, przypinajac spadochron do uprzezy. Tym razem mialem spadochron ze soba. Normalnie byl zbyt obszerny, zeby przecisnac sie z nim do kabiny bombardiera i trzeba go bylo zostawic; na dziobie nie bylo zreszta i tak wlazu awaryjnego. W tej zalodze bylem weteranem i dwaj mlodsi piloci nie wiedzieli, co ze mna poczac.
– Wszystko w porzadku – zapewnilem ich oschle. – Dajcie mi znac, jesli pokaza sie niemieckie mysliwce, to zejde na dol.
Kiedy przedarlismy sie przez ogien artylerii przeciwlotniczej nad La Spezia i zawrocilismy, obejrzalem sie. Bylem bardzo zadowolony z siebie, z tego, co widzialem, i z wszystkich swoich kolegow. Nikomu nic sie nie stalo; falujacy ocean smuzacych czarnych obloczkow z niezliczonych wybuchow artylerii przeciwlotniczej rozlewal sie na roznych wysokosciach po calym niebie. A nizej widzialem kaskady bomb eksplodujacych jedna po drugiej dokladnie na tym statku, ktory byl naszym celem.
Wkrotce potem zaliczylem ostatnia misje. Bylem zdrow i caly. Na naszej fotografii w namiocie, o ktorej mowilem wczesniej, mnie i cala reszte dzieli olbrzymia i niewidoczna golym okiem roznica. Ja mialem to juz za soba, ale ich, zwlaszcza dwoch nowych pilotow, czekalo wiecej misji, bo oficjalna liczba dla tych, ktorzy pelnili w dalszym ciagu sluzbe bojowa, przynajmniej w naszej grupie bombowcow, zostala ostatnio podniesiona.
Co w zwiazku z tym czuli?
Bylo im to chyba tak samo obojetne, jak wczesniej mnie, kiedy liczbe akcji z piecdziesieciu podniesiono najpierw do piecdziesieciu pieciu, a potem do szescdziesieciu. Dla nich miala wynosic siedemdziesiat.
Podczas gdy moi towarzysze broni uczestniczyli w kolejnych akcjach, ja zaszywalem sie w namiocie i bawilem klawiatura maszyny do pisania, robiac to oczywiscie najchetniej w samotnosci. Nasze sredniej wielkosci bombowce