„A jezeli to nie trawka az po horyzont, lecz jakis rezerwat zmij z prehistorycznymi koszmarami?” – blysnela mysl i niezmierzone pole traw, ktore z „kolby” sprawialo wrazenie rownego i jednobarwnego, nagle stromym zboczem opadlo w dol i pozolklo jak wypalona sloncem trawa. Ale z bliska trawa okazala sie wcale nie trawa, lecz gesta, zoltozielona gladzia oceanu. Oceanu niemezozoicznego i niepaleozoicznego i w ogole nieziemskiego. Bibl obejrzal sie zmieszany. Kapitan podazyl za nim powoli i spokojnie.
– Podobne do rownikowego morza Prokli – zawolal Bibl – taki sam smierdzacy jajeczny kisiel.
Kapitan nie wiadomo dlaczego nie odpowiedzial; przylozywszy dlon do czola wpatrywal sie w pagorki koloru ochry, ktore przesuwaly sie szybko po zoltawej powierzchni. „Mglaki” – pomyslal Bibl i natychmiast poczul, jak obrzydliwie ugiely sie pod nim nogi. „Mglaki”. Nie mozna ich bylo zniszczyc: eksplozja jadrowa sprawiala, ze zaczynaly sie powiekszac; rozciete promiennikiem dzielily sie jak ameba i wtedy atakowaly dwa, a nawet trzy razy wieksza grupa. Nie mozna ich bylo zlapac do zadnych pulapek, jakie wymyslali uczestnicy ekspedycji, i do tej pory niczego konkretnego o nich nie wiedziano. Ale otoczony ich oleista mgla czlowiek natychmiast znikal bez sladu. „Mglaki” rozpuszczaly go calkowicie nie pozostawiajac ani wlosow, ani kosci.
Od najblizszego ochrowatego pagorka slizgajacego sie w kierunku brzegu oddzielil sie taki sam, metny, klebiacy sie jak skrzep mgly, babel i pomknal na spotkanie Bibla.
– Kapitanie, oslona! – krzyknal nie ogladajac sie, w nadziei, ze Kapitan sam zrozumie, ze tylko oslona moze powstrzymac „mglaki”.
Dzieki sugestii Malego jeszcze rano ustawili promien dzialania oslony na dwa metry. A wiec w granicach czterech metrow „mglaki” byly niegrozne. Moga skakac, dzielic sie, rozdwajac – kazdego atakujacego oslona palnie jak maczuga. Bibl zdazyl odczepic emitor i przycisnac spust w chwili, gdy ochrowy klab rzucil sie na niego. W tym samym momencie „mglaka” splaszczylo jak nalesnik i cisnelo z powrotem w oleista, jajeczna ciecz.
Bibl nawet nie zdazyl porozumiec sie z Kapitanem, gdy zaatakowal drugi klab, a po nim trzeci. Obydwa spotkal ten sam los – oslona dzialala bez zarzutu. „Mglak-matka' nawet odsunal sie dalej, zeby samemu nie oberwac. Teraz mozna bylo odetchnac i porozmawiac z Kapitanem. Bibl odwrocil sie i zamarl.
Kapitana juz nie bylo. Od stop do glowy otoczyla go brazowozolta, klebiaca sie i wzdymajaca pecherzami mgla. Koniec. Bibl opuscil bezuzyteczny emitor. Zakryl oczy dlonia i… wszystko zniknelo. I „mglaki”, i Kapitan.
A Kapitan caly i zdrow stal posrodku zielonego pola i rozgladal sie zdezorientowany. Zadnych sladow Bibla i „kolby”. Moze wrocic? Ale nie mial dokad wracac: mimo ze przygladal sie uwaznie, probowal patrzec pod innym katem, nie mogl dojrzec przezroczystej blonki sciany. Najwidoczniej Bibl rozmyslil sie w ostatniej chwili, ostroznosc wziela gore. A blonki z zewnatrz nie widac. Kapitan zrobil krok wstecz, przebiegl wzdluz i w poprzek kwadrat, w ktorym mogla znajdowac sie „kolba”, ale jej nie znalazl. No coz, trudno. Tak czy owak ich znajda, gospodarze tego swiata wszystko widza, wszystkie miejsca sa dla nich dostepne i nie boja sie figli czasoprzestrzeni. A wiec nie ma powodu do niepokoju, mozna sie troszeczke poopalac. Kapitan dotknal reka trawy: sucha. Wyciagnal sie na niej: miekko. Szerokie i sztywne zdzbla nieznanej trawy rosly blisko siebie, gesto, jak wlos dywanu. I Kapitan, umosciwszy sie jak najwygodniej, zamyslil sie.
Co juz wiedza o tym swiecie? Piec slonc, piec faz, „wejscia” i „wyjscia” otwarte dla pojazdu otoczonego polem ochronnym, i niedostepne dla czlowieka, bo grozi mu tam smiertelny cios energetyczny. To chyba nie wyladowanie elektryczne, o ktorym mowil Doktor. Cos bardziej skomplikowanego. I jeszcze jedno – dlaczego Doktor jest sparalizowany? Ledwo chodzi. Wspominal o uderzeniu „bicza”. A wiec znalazl sie na linii oddzielajacej takie „wejscie” od czarnej pustyni. „Bicz” dosiegnal go juz z drugiej fazy. Ale czy to cos wyjasnia, czy dostarcza nowych danych o cywilizacji Hedonczykow? Nie.
I jakze skryte, przypadkowe i nierozszyfrowane sa te dane! Fizycznie Hedonczycy nie zmieniaja sie od niemowlectwa do konca zycia. Starosci nie ma. Smierci nie ma. Jest jednak regeneracja, czyli przywrocenie do zycia. Od czego rozpoczyna sie to zycie, jak dlugo trwa i jak sie konczy? Jest szkola, ale czego w niej ucza? Sadzac z ukrytej, ale widocznie wysoko rozwinietej techniki tej cywilizacji, tutejsza szkola przekazuje wyjatkowo bogaty i gleboki zasob wiedzy w zakresie nauk scislych. Ale czy tak jest w istocie? Wyobraznia jako dyscyplina naukowa. Zastapienie wiedzy iluzja. Nie ma takiego bodzca, jakim jest ciekawosc. Czym wiec spowodowany jest postep? Moze gromadzeniem jednostek informacji? Ale jakich jednostek i jakich informacji? Kontakt telepatyczny zamiast mowy. I zwiazane z tym pytanie: czy jest to bogactwo intelektualne, czy ograniczenie duchowe? A po kazdym pytaniu pojawiaja sie tysiace innych. Co to za Aora czy Aera, o ktorej wspomnial przywodca „blekitnych”? Instytut czy miasto? Jeszcze jeden „polkrag” tego swiata? Znowu pojawiaja sie pytania bez odpowiedzi, dlaczego polkrag i czy ten swiat porozumiewa sie z innymi swiatami, czy tez rozumne formy zycia wystepuja tylko w zielonym? Kim sa i gdzie sie znajduja gospodarze tej formy zycia i jakie zasady leza u jej podstaw?
Kapitan zamknal oczy i zasnal.
Rozdzial VII
Obudzil sie w znanej sobie „kolbie”, w tym samym przezroczystym fotelu. Obok rozgladal sie wokolo zdziwiony Bibl. Oprocz nich po bokach rozmiescilo sie polkolem czworo Hedonczykow – trzech mezczyzn i jedna kobieta. Wsrod mezczyzn, mimo ich pozornej identycznosci, nasi podroznicy dzieki jakims niejasnym oznakom natychmiast rozpoznali swego poprzedniego rozmowce, rownie jak pozostali niedostepnego i surowego. Tym jedynie roznil sie od innych, ze jego oczy usmiechaly sie. W oczach pozostalych Hedonczykow nie bylo usmiechu. Jeden z nich mial nieco jasniejsze wlosy i mniej smagla skore. Kobieta, identycznie ostrzyzona, w takiej samej siatkowej koszuli, niewiele roznila sie od Mezczyzn. Dwumetrowa koszykarka z prawie meskim torsem, chuda i plaska, wedlug ziemskich kryteriow nie byla piekna. Tego, ze jest to kobieta, Kapitan i Bibl domyslili sie wylacznie na podstawie jakiejs rozniacej ja od innych charakterystycznej gracji ruchow. Upusciwszy cos, nie ogladajac sie wygiela plecy do tylu z latwoscia cyrkowej akrobatki, dziwnie nie po czlowieczemu wykrecila reke i podniosla to, co jej upadlo – przybor toaletowy czy moze czesc miniaturowego mechanizmu
– Cos was niepokoi? – jednoczesnie „uslyszeli” Kapitan i Bibl. – Moze brak barw, do ktorych jestescie przyzwyczajeni?
I natychmiast fotele staly sie blekitne, sciany rozowe, a sufit bialy.
– Dziekujemy – powiedzial Bibl – ale chcielibysmy wiedziec, co to wszystko znaczy?
– Co?
– Wyjscie, ktore okazalo sie pulapka. Znikniecie zielonego pola. Halucynacja. I znowu spotkanie juz w rozszerzonym towarzystwie.
Nikt z Hedonczykow nie wymienil spojrzen, nikt nie decydowal, kto z nich ma pierwszy odpowiadac na pytania, ale ktorys z nich odpowiedzial. Kto, trudno bylo zgadnac: Hedonczycy nie poruszali wargami, a mysl nie ma „glosu”. Odezwala sie w swiadomosci Ziemian bezdzwiecznie, bez zadnej intonacji i wyrazu.
– Wyszliscie, poniewaz zapragneliscie tego. Sciana jest nie zamknieta. Zadnego zielonego pola nie ma, to dekoracja. Halucynacja to plod twojej wyobrazni. Nawiasem mowiac okreslilismy jej wskaznik.
– Jaki?
– Czworka. Powyzej granicy, ale ponizej normy. A u tego bez brody zero. Woli dokladna wiedze.
Kapitan nie obrazil sie. Nie cenil wyobrazni zbyt wysoko. Zapytal tylko:
– A kto stawial stopnie?
– Koordynator.
– Kto?
Wyjasnienia nie bylo. Hedonczycy nie reagowali. Po prostu siedzieli jak cztery posagi.