Kapitanowi bylo goraco. Wytarl spocone czolo i zmruzywszy oczy, patrzyl na slonce. Wisialo nieruchomo w zenicie – rowny, pomaranczowy placek na niebieskim przescieradle nieba. Jedno slonce.

– Na razie jedno – machinalnie zauwazyl Kapitan.

Za godzine, poltorej – ktoz to moze wiedziec dokladnie – zza horyzontu wynurzy sie drugie, granatowe albo zielone i po czarnej pustyni zaczna tanczyc miraze, a w kazdym z nich znajduja sie drzwi do innego swiata albo, gwoli dokladnosci, do innej fazy czasoprzestrzeni.

Nauczylismy sie otwierac drzwi, myslal Kapitan, ale nic poza tym. Dzialamy po omacku, na slepo. Metoda prob i bledow. Ile prob, tyle bledow. Bibl uznal, ze to naturalne, przeciez dopiero zaczynamy. Niesmialy poczatek.

Umiejetnosc czekania to wielka zaleta eksperymentatora. Ta umiejetnosc nie zawsze cechowala Kapitana. – Musimy patrzec i analizowac, na razie – powiedzial Bibl. Kapitan staral sie uwaznie obserwowac, ale: przeprowadzona analiza okazala sie powierzchowna i zbyt ostrozna. Nawet krotka, pelna polaluzji rozmowa z Nauczycielem nie zblizyla go do rozwiazania zagadek hedonskich cywilizacji. Inna rzecz, ze jeszcze nie; widzieli wszystkiego. Pozostalo miasto Aora, czy Aera.

– No coz, musimy obserwowac – westchnal Kapitan – albo, wlasciwie podpatrywac. Co maja dla nas na dzis w programie? Pasjonujaca wycieczka po miescie! Zycie i obyczaje Hedonczykow przez okno „Portosa”! Serdecznie prosimy!

Wyszedl z pokoju i skierowal sie do warsztatu, w ktorym Maly i Alik przygotowywali „Portosa” do wyjazdu.

Maly siedzial okrakiem na taborecie i ciskal mutrami w pojazd. Nakretki uderzaly o pole ochronne w odleglosci metra od nadwozia i dzwoniac, padaly na metalowa podloge. Zauwazywszy w drzwiach Kapitana, Maly wyprezyl sie w calej swej prawie dwumetrowej okazalosci.

– Melduje poslusznie: sprawdzanie pola ochronnego pojazdu w pelnym toku, dziurek i szparek nie wykryto.

– Nie pajacuj – ucial Kapitan, – Gdzie Alik?

Maly skinal w kierunku „Portosa”.

– Rozpacza. Chce do Aory.

– Wezmiesz go jutro. Jezeli bedzie trzeba.

Alik wylazl z luku, wylaczyl pole i zeskoczyl na dol.

– Mozecie jechac – powiedzial ponuro. – Wszystko w porzadku.

– Nie martw sie, przyjacielu – rozesmial sie Maly. – Przyjdzie i na ciebie kolej. Jezeli bedzie trzeba – dodal zlosliwie i wlazl do kabiny. – Jedziemy, Kep.

Kapitan patrzyl na niebo poprzez przezroczysta sciane hangaru. Zza linii horyzontu, jakby nakreslonej czarnym tuszem, wyplywalo granatowe slonce przypominajace ciemny kleks na blekitnym brystolu. Mozna bylo patrzec na nie bez bolu w oczach.

– Patrzec i analizowac – glosno pomyslal Kapitan. – Pora mirazy to pora niepokoju. Jedziemy! – Wszedl do luku i pomachal Alikowi na pozegnanie.

„Portos” zakolysal sie, jak kot skoczyl do przodu i wyplynal poprzez rozsuniete skrzydla wrot hangaru.

– Gdzie bedziemy szukac tego piekielnego mirazu? – zapytal Maly.

– Sam nas znajdzie. Trzymaj kurs na slonce.

– Znowu mgla albo tornado: tej planetce nie mozna odmowic fantazji, ma jej do licha i troche.

– Puszczales w dziecinstwie banki mydlane? – spytal go w odpowiedzi Kapitan.

– Zdarzalo sie, bo co?

– Kiedy dwie banki zlepiaja sie ze soba w powietrzu, to jak wyglada miejsce polaczenia?

Maly zamilkl, starajac sie przypomniec.

– Jakas plama, nie pamietam dokladnie.

– A szkoda. Powstaje soczewka, rozszczepiajaca promienie swietlne na czesci skladowe widma. Barwny kleks, tak jak i tutaj.

– Alez tu to nie jest banka mydlana. Kapitan wzruszyl ramionami.

– Nie upieram sie przy slusznosci hipotezy. Po prostu tak mi sie to skojarzylo.

– A oto masz zjawe. – Maly wskazal na przednia szybe.

Przed nimi, jak olbrzymi, kolczasty jez plynela granatowa kula. W jej wnetrzu zapalaly sie i gasly srebrzyste, czesto rozblyskujace iskry, jak gdyby ktos niewidzialny z zewnatrz bawil sie sztucznymi ognikami. – Choinkowa ozdobka – ze zloscia mruknal Maly, kierujac „Portosa” w strone kuli.

Jej rozmiary rosly w oczach. Stawala sie ona coraz jasniejsza, kontury rozmywaly sie po brzegach, a w srodku, jak na papierze fotograficznym zanurzonym w kuwecie z wywolywaczem, pojawialy sie nie ostre jeszcze sylwetki konstrukcji geometrycznych: labirynt ze zlotego drutu, podswietlony od wewnatrz.

– Lec w srodeczek – rzekl Kapitan.

– Wiem – burknal Maly i skierowal pojazd prosto w przemyslne sploty labiryntu.

Sekunde, a moze nawet ulamek sekundy trwal szok – bezbolesny i nieodczuwalny. Maly nacisnal bialy klawisz na pulpicie sterowania pojazdem i „Portos” zatrzymal sie, natychmiast wysuwajac emitor pola.

– Serdecznie witamy w Aorze – powiedzial Maly. – Fajne miasteczko, co?

Miasteczko rzeczywiscie bylo niezwykle. „Portos” stal na placu, ktory ze wszystkich stron otoczony byl domami. Wlasciwie to specyficzne ziemskie slowo „dom” nie bardzo pasowalo do dziwacznych budowli zamykajacych te plaszczyzne. Prosze sobie wyobrazic pudelko bez dna i pokrywki, ktorego scianki uniesione sa nad ziemia; wielkie pudelko, ktore ma w poprzek jakies piecdziesiat, szescdziesiat metrow i wisi w powietrzu na przekor prawu grawitacji. Ani kolumn, ani podpor. Normalny cud, jak okreslilby to Alik.

Maly otworzyl luk, wylaczyl pole i zeskoczyl na blyszczaca, jakby wypolerowana, niebieska nawierzchnie placu. Ni to szklo, ni to plastik.

– Jak parkiet w Ermitazu – zazartowal – tylko bez deseniu. No i nie trzeba pastowac, froterowac.

Starajac sie utrzymac rownowage na tej sliskiej powierzchni, zrobil kilka krokow rozgladajac sie dokola.

– Antygrawitacja – stwierdzil z glebokim przekonaniem. – A scianki to wcale nie scianki, lecz jakies tunele. Szeroka… – przeszedl pod „sciana” – chyba jakies dziesiec metrow. – Potem nacisnal wlacznik na klamrze i wzbil sie do gory zawisajac nad placem.

Kapitan, siedzac na dachu „Portosa”, obserwowal go z niepokojem.

– Ostrozniej! – zawolal. – Laduj szybciej.

Maly powoli, wyraznie popisujac sie swa umiejetnoscia poruszania sie w powietrzu, opuscil sie kolo pojazdu.

– Chyba to wlasnie jest Aora – oznajmil. – Tylko mam wrazenie, ze trafilismy na peryferie. Na polnocy niebieska lysina – ani domow, ani ludzi, na poludniu i na zachodzie plastry.

– Jakie plastry? – nie zrozumial Kapitan.

– Wlasnie takie. – Maly wskazal mlecznomatowe sciany pudelek. – Rozciagaja sie az po horyzont, konca nie widac. Sa mniejsze i wieksze. Przeciez mowie – plastry. Zupelnie jakby je wyjeli z uli i zawiesili w powietrzu.

– A ludzie?

– Ludzi jest duzo. Na dachach. A co robia, nie moglem zobaczyc, za daleko.

Ciekawe, co kryje sie w tych tunelach, pomyslal Kapitan i zamarl z wrazenia: blada matowosc scian znikala stopniowo i za przezroczysta, ledwo dostrzegalna blonka pojawilo sie dlugie, jasne pomieszczenie od podlogi po sufit zastawione duzymi, czarnymi skrzynkami. Staly trzema warstwami, jedne nad drugimi – szafy czy polki? – a przed nimi, patrzac gdzies w przestrzen, siedzial w kucki jasnowlosy Hedonczyk w jaskrawoniebieskim, obcislym trykocie. Charakterystycznym gestem fakira rozlozyl rece i pudelka za jego plecami

Вы читаете Wszystko dozwolone
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату