nagle zmienily ksztalt. Teraz byly to kule i we wnetrzu kazdej z nich coraz silniej rozpalalo sie swiatlo, jakby ktos bez pospiechu przesuwal dzwignie po zwojach opornicy.
Nagle Hedonczyk zauwazyl, ze jest obserwowany. Wstal, machnal reka i kule zniknely. Zamiast nich w tunelu znowu staly czarne skrzynki. Hedonczyk uwaznie przyjrzal sie kosmonautom. Jego wiek, budowa, uklad twarzy przypominaly tych uczniow, ktorych Kapitan widzial w swiecie zielonego slonca. Taki sam atleta o zimnym, ostrym spojrzeniu. Jedyna rzecza, ktora odrozniala go od wczesniej poznanych Hedonczykow byl chabrowy trykot.
Jego cienkie wargi wykrzywilo cos na ksztalt usmiechu. Skrzyzowal rece na piersi i… zniknal. Po prostu rozplynal sie w powietrzu.
– Mistyka – orzekl Maly.
– Raczej fizyka – zaoponowal Kapitan. – Mysle, ze teraz jest gdzies w centrum miasta.
– Zero przejscie?
– Cos w tym rodzaju. Zmiana kadrow jak w kinie.
– A jak sie to robi?
– Nie wiem. Tyle zrozumialem, ze dzieje sie to jak w porzekadle: na szczupaka rozkazanie, niech sie moja wola stanie. Sprobujemy?
– Chyba tak. Przeciez nie bedziemy szli na piechote po takim skwarze.
Przekrecil bransolete na przegubie. Emitor pola na dachu „Portosa” zamigotal i rozjarzyl sie rownym, czerwonym swiatlem.
– W porzadku – stwierdzil Maly. – Mozemy isc.
– Dokad?
– Najpierw zorientujemy sie w sytuacji i okreslimy kierunek. Wlecimy do najblizszego tunelu powietrznego i zobaczymy, dokad prowadzi.
Maly powiedzial to i nacisnawszy przycisk na pasku, wzniosl sie na gorna plaszczyzne tunelu, ktory jak autostrada biegl w strone horyzontu wielokrotnie krzyzujac sie z identycznymi drogami.
– Rzeczywiscie plastry – zauwazyl Kapitan, ktory powtorzyl manewr Malego i stal teraz przy nim. Tylko komorki nie sa szesciokatne, lecz kwadratowe. A oto i pszczoly…
Daleko przed nimi, najwidoczniej w centrum miasta, widac bylo ludzi. Trudno bylo dokladniej zobaczyc, co robia: czarne kropki, mroweczki na blekitnym tle nieba, ktore jakby zyletka nadciete bylo cienka strzalka – antena, wieza? – wznoszaca sie wysoko nad tunelami – plastrami. – Mamy i punkt orientacyjny – powiedzial Maly. – Trzymamy kurs na te wieze, nie zgubimy sie. Powiedziales: niech sie wola moja stanie? Kapitan skinal glowa.
W gruncie rzeczy zadnej specjalnej „woli” nie trzeba bylo. Po prostu zrobil krok do przodu, jakby w mrok, i natychmiast wyszedl z niego kolo strzaly, srebrzystobialej, moze tytanowej kolumny, ginacej gdzies w niebie, takiej cienkiej i lekkiej, ze mimo woli zdawalo sie, ze wystarczy silniejszy podmuch wiatru, aby runela. Ale wiatru nie bylo. Cisza, senna, naprezona, nierozerwalna, zawisla nad miastem. Bez szmeru, jak w niemym filmie, ludzie poruszali sie po dachach-drogach, wszyscy w zielonych albo niebieskich trykotach, takich, jakie mial na sobie Hedonczyk w tunelu, w pstrych chitonach albo togach, w szortach i koszulkach siatkowych, jakie nosili uczniowie ostatniego cyklu nauczania, albo nawet po prostu polnadzy – silni i opaleni, o torsach swietnie wytrenowanych akrobatow.
Podobnie jak tam, na peryferiach, Maly i Kapitan stali na dole, na takiej samej, pustynnej niebieskiej plaszczyznie otoczonej tunelami-plastrami zawieszonymi w niebieskim, rozgrzanym powietrzu. Tylko sciany tych tuneli byly inne: kolorowe, migoczace wszystkimi barwami teczy. Kombinacje barw co chwila ulegaly zmianie – na niebieska plaszczyzne naplywal nagle czerwony klin, z rozmachem rozlewala sie na nim nierowna zolta plama, zbiegala sie i znow rozrastala, skrzac sie i mieniac. Jak tasmy dalekopisow pelzaly po scianie biale pasy ze zlotymi punkcikami-iskrami. Punkty zmienialy polozenie, przesuwaly sie i znow znikaly, pojawialy sie z niczego, rozmazywaly sie i spelzaly ze sciany, a na ich miejsce gdzies z glebi tego kolorowego chaosu ukazywaly sie ogniste kola i obracaly sie, rozrzucajac iskry we wszystkich odcieniach widma. Potem ten szalony korowod barw zaczynal blednac, blaknac, jakby artysta niezadowolony ze swej pracy zmywal go, wylewajac na plotno wiadra brudnej wody i wszystko zaczynalo sie od nowa: upajajaca kakofonia kolorow i zmywajacy ja deszcz.
Kapitanowi wydalo sie, ze slyszy muzyke, to cicha i rozlewna, to ognista, narastajaca, to smetnie zawodzaca, to omdlewajaco ciezka jak upal nad miastem. Potrzasnal glowa – muzyka ucichla. Czyzby kolor pobudzal skojarzenia sluchowe?
Popatrzyl na Malego. Stal sprawiajac wrazenie, ze przysluchuje sie czemus.
– Slyszysz? – zapytal. – Muzyka. Ale wydaje mi sie, ze tylko my ja slyszymy. Ci kulturysci nie zwracaja uwagi.
Rzeczywiscie, naokolo nich zycie bieglo swoim torem, spokojne, obojetne, nie zaklocone nawet na sekunde ani pojawieniem sie Ziemian, ani olsniewajaca zawierucha kolorow na scianach tuneli. Ludzie stali grupkami po dwoch, trzech albo leniwie kroczyli gdzies, albo siedzieli, czy nawet lezeli, po prostu na drodze. Omijano ich, przechodzono nad nimi, nie oburzajac sie, ani nie protestujac.
– „Niczemu sie nie dziwic!” zawolal kiedys Pitagoras – usmiechnal sie Kapitan. – Moze slyszal o Hedonczykach. Tylko ich samych nie slychac. Kraina niemych.
I zupelnie, jakby na przekor temu stwierdzeniu gdzies w swiadomosci rozbrzmialo nagle obce pytanie:
– Kim jestescie?
Kapitan odwrocil sie. Z tylu, patrzac na kosmonautow nieruchomymi, jakby zastyglymi oczyma, stal Hedonczyk w dlugiej bialej oponczy bez rekawow.
– Kim jestescie? – powtorzyl, tak samo bezdzwiecznie przekazujac swa mysl.
– Ze szkoly – blyskawicznie zorientowal sie Kapitan. – Drugi cykl nauki.
– Po raz pierwszy w Aorze?
– Po raz pierwszy.
– Idzcie do gerto.
Kapitan uslyszal do „gerto”, a Maly zapytal na glos:
– Do gaorto? Gdzie?
– Nie mow – powstrzymal go Kapitan. – To wywoluje niepotrzebne pytania. Po prostu mysl, zrozumieja.
– Dlaczego brzeczycie?
– Przyzwyczajenie – odparl Kapitan i szybko, zeby jak najpredzej zmienic niebezpieczny temat, zapytal: – A co to takiego „gerto”?
– Sprawdzian poziomu. Tam, gdzie okreslaja grupe. Nie byliscie?
– Bylismy – zdecydowanie sklamal Kapitan. Sprawdzian jakiegos tam poziomu zupelnie nie miescil sie w ich planach, ktoz mogl wiedziec, co tam robia z bylymi uczniami.
– Wolni? – spytal Hedonczyk.
– Wlasnie – wymijajaco potwierdzil Kapitan bezskutecznie starajac sie zmienic niebezpieczny temat rozmowy.
– Boicie sie czegos, wykrecacie sie, robicie uniki – przekazal mysl Hedonczyk. – Mnie sie boicie?
– A kto ty jestes? – zadal pytanie Kapitan.
– Ja? Sirg. Kolysacz.
– Kto?!
– Sirg – cierpliwie powtorzyl Hedonczyk. Widac zgodnie z tutejszymi zasadami wczorajsi uczniowie mieli prawo nie rozumiec wielu rzeczy. – Kolysze przestrzen. – Leniwie machnal reka. – Mozecie isc. Milea jest o dwa przejscia stad.
Maly popatrzyl oglupialy na Kapitana, ale ten nie zdazyl zapytac, co to takiego „milea” i o jakie „dwa przejscia” stad sie znajduje, poniewaz Hedonczyk tymczasem zniknal.
– Zrozumiales cos z tego? – Maly ze zdziwienia az sie zajaknal.
– Tyle co ty: milea jest o dwa przejscia stad i musimy tam bezapelacyjnie trafic.