– Co za milea?
– A latwiejszych pytan nie masz?
– Gdzie on sie podzial?
– Pewnie poszedl kolysac przestrzen.
– Czym kolysac?
– Rekami! – wybuchnal Kapitan. – Albo glowa. Skad mam wiedziec?
Maly usmiechnal sie przepraszajaco:
– Nie zlosc sie. Zglupialem od tych bzdur. Co bedziemy robic?
– Patrzec i analizowac – ze zloscia powiedzial Kapitan. Zamilkl na chwile. – Chodzmy tam, gdzie wszyscy. Przeciez dokads musza isc?
– Pojdziemy po dachu?
– W powietrzu – zrobil krok do przodu i znalazl sie na drugim poziomie, nawet juz nie dziwiac sie temu bajkowemu sposobowi poruszania sie w przestrzeni.
„Jak w starej anegdotce – myslal – o dziwaku, ktory skakal z dzwonnicy i nic mu sie nigdy nie stalo, przyzwyczail sie…”
Przed nimi widnialy opiete w zolta siatke o duzych oczkach atletyczne plecy dwoch poteznych Hedonczykow. Atleci maszerowali szybko, lawirujac pomiedzy siedzacymi i lezacymi na drodze, i nasi kosmonauci ruszyli ich sladem, starajac sie nie zostac w tyle i nie zgubic sie w tlumie.
„Jakie spokojne miasto i jakze niepodobne do szkolnego swiatka z biczami, walkami, zwierzeca nienawiscia. A przeciez to sa ci sami ludzie, wczorajsi uczniowie. Coz ich tak odmienia? Albo kto? Moze po to wlasnie istnieja tajemnicze»gerto«, o ktorych mowil sirg”.
Kapitan rzeczywiscie tak uwazal, nawet nie przypuszczajac, ze wkrotce zrozumie, jak strasznie sie mylil. Ale na razie z pelnym przekonaniem rozkoszowal sie spokojna idylla: prawie sjesta w jakims cichym hiszpanskim miasteczku. Ludzi na dachach niewielu, cisza i upal – lepki jak zdjety z ognia syrop.
Nagle zatrzymal sie. Maly, ktory szedl z tylu i rozgladal we wszystkie strony, omal nie wpadl na niego.
– Co sie stalo? – spytal i az gwizdnal ze zdziwienia. – Gdzie sie tamci podziali?
– Kto?
– No ci w zoltych siatkach.
Kapitan, ktorego zainteresowal jakis ruch na sasiednim dachu, gdzie grupa walkoni nagle nie wiadomo czemu zmniejszyla sie, dopiero teraz zauwazyl, ze znikneli rowniez znajdujacy sie przed nimi atleci w zoltych siatkach.
– Moze weszli do domu? – zasugerowal Maly.
– A gdzie tu widzisz domy?
– Gdzie? Pod nami w tunelach – plastrach.
Kapitan zamyslil sie… Czemu nie? Ryzyko niewielkie. Mozna popatrzec i na plastry.
– Zaryzykujemy?
– Zaryzykujemy!
Zyczenia spelniane byly w tym swiecie dokladnie i natychmiast. Jedna chwila – i juz kroczyli wzdluz szerokiego i widnego korytarza. Nie bylo to swiatlo dzienne, ale chlodne, sztuczne, jakby wewnatrz matowo – bialych scian znajdowaly sie niewidzialne swietlowki. Korytarz byl pusty, a jego koniec ginal gdzies daleko w bialawej mgielce. Nie bylo widac ani ludzi, ani rzeczy, ani charakterystycznych ziemskich tabliczek informacyjnych, ktore dawno juz zastapily nic Ariadny.
Chlodna pustka, bezmyslna pustka, jak w porzuconym przez mieszkancow miescie na Prokli. Kapitan sam kiedys walesal sie po tym miescie, odkrytym przez ekspedycje Karlowa. Ale przeciez Hedona jest zamieszkana i ludzie powinni gdzies tu byc. Drgnal zaskoczony – ktorys juz raz w tym pelnym wydarzen dniu: dwa kroki przed nimi wyrosla sciana i za nimi druga, taka sama, tak samo glucha – bez drzwi i okien, po prostu matowa i swiecaca sie, jak sciana korytarza.
– No i masz pokoik – podsumowal Maly. – Prosto i milo, tylko nie ma na czym usiasc.
I jakby spelniajac jego zyczenie przed kosmonautami pojawily sie dwa fotele, przezroczyste, ledwo widoczne w nienaturalnym, bialawym swietle. Takie same byly w domu-blonce w Zielonym Lesie.
– Niech beda czerwone – zadecydowal Kapitan.
Fotele zabarwialy sie stopniowo, przyjmujac po kolei wszystkie odcienie, od bladorozowego do plomieniscie purpurowego – dwa ogniste kwiatki na bialej podlodze.
– Bardzo dobrze – rzekl Maly. Usiadl wygodnie w jednym z foteli. – Przydalby sie tu jeszcze stolik i klimatyzator.
Stolik pojawil sie z niczego, tak jak fotele.
– A gdzie klimatyzator?
– Wyobraz go sobie – poradzil Kapitan. Maly natezyl sie, ale nie pomoglo.
– Beznadziejne – podsumowal Kapitan. – Miejscowy przemysl nie produkuje klimatyzatorow.
– No to jak sie ratuja przed taka potworna spiekota?
Skads z gory powial nagle wietrzyk, chlodny i lekki. Nawet z efektem akustycznym: szum fal na brzegu a moze szmer lisci. Kapitan zamknal oczy i wyobrazil sobie, ze to Ziemia. Tuz obok Oka. Jeszcze rano, dopiero wstaje swit. Chlodek przedswitu bezceremonialnie wpelza za kolnierz koszuli. A przy brzegu lodka. W niej wedki i wiaderko, i puszka z przyneta. Maly wola z namiotu: „Robi sie chlodno. Przydalby sie sweterek”.
Kapitan otworzyl oczy i wzdrygnal sie.
– A ty pytasz, jak ratuja sie przed upalem. Pamietaj, trafilismy do kraju, w ktorym zyczenie spelnia sie natychmiast. Czego bys jeszcze chcial?
– Wszystko mnie interesuje – odparl Maly. – Proponuje isc dalej.
– Zgoda – skinal glowa Kapitan. – Idziemy.
– Przez sciane?
– Sciane usuniemy. Zapomniales o spelnianiu zyczen?
Ale sciana, mimo kategorycznego nakazu Kapitana, nie chciala sie usunac.
– Zacielo sie. Zdaje sie, ze nas zamkneli.
Kapitan powoli poszedl wzdluz sciany: „Co to takiego? Niedoskonalosc systemu, czy przemyslane dzialanie goscinnych gospodarzy? Konkretnie czyje, Koordynatora? Nie sadze, zeby w ogole wiedzial o naszej obecnosci. Hedonczykow? Ale po co im to? Na co?”
Po przejsciu jeszcze paru krokow, Kapitan odwrocil sie w kierunku idacego za nim Malego:
– Sprobuj ty.
– Juz probowalem. Ten sam rezultat.
– A wiec nas zamkneli. Ciekawe, czy na dlugo?
– Nie – Maly patrzyl na sciane: rozplywala sie jak obraz na ekranie wylaczonego telewizora.
W bialej pustce korytarza stal Hedonczyk – rosly, nieporuszony. Olimpijczyk, a nie czlowiek. I tylko dziwna czarna tasma opasujaca czolo odrozniala go od tych, ktorych widzieli na gorze.
– Kim jestes? – zachrypnietym glosem spytal Kapitan.
Hedonczyk nie odpowiedzial. W milczeniu dalej przygladal sie poslancom Ziemi. I znowu Kapitan zauwazyl, ze oczy Hedonczyka pozostawaly nieruchome – dwie niebieskie brylki lodu pod jasnymi pasemkami brwi.
– Kim jestes? – powtorzyl pytanie i uslyszal:
– Ksor.