Rozdzial III
Na ich spotkanie wyszlo nie wiadomo skad czterech Hedonczykow z takimi samymi czarnymi tasmami mocno opasujacymi czolo. Ksor przekazywal im cos w myslach, ale Kapitan tego nie „uslyszal”: ich mysli byly zablokowane. Wszyscy czterej, jak na rozkaz, w milczeniu zaczeli wpatrywac sie w gosci z innego swiata. Dziwne, troche straszne spojrzenie: patrzyli przez czlowieka jak przez szklo.
Ksor nie wymienial zadnych imion, nie uczynil zadnego gestu, ktory mozna by uznac za rytual przedstawienia. Ale jego mysl nie byla, najwidoczniej, ani wroga, ani obojetna. Jeden z czterech podszedl do Kapitana i przyjaznym gestem dotknal jego ramienia.
– Bedziesz z nami – powiedzial mysla. – Krag zamkniety i mysli spokojne… – I zaraz powtorzyl te niezrozumiala formule powitania kierujac ja do Malego.
Ten spojrzal pytajaco na Kapitana: co mam odpowiedziec? Spojrzenie Kapitana bylo wystarczajaco wymowne: skad mam wiedziec? Moze oni wcale nie czekaja na odpowiedz.
Rzeczywiscie, nie oczekiwali odpowiedzi. Uwazajac najwidoczniej znajomosc za zawarta, Hedonczycy kolejno znikali bezglosnie w mlecznobialej scianie i kosmonauci podazyli w ich slady. Znalezli sie w dlugiej sali podobnej do restauracji. Najwidoczniej byla to wlasnie restauracja, kawiarnia czy stolowka okreslana przez ksora mianem lepo. A zreszta, czy wazna jest nazwa, jezeli hedonskie lepo prawie nie roznilo sie od ziemskich odpowiednikow. Zadziwial tylko stol bez nozek wiszacy w powietrzu na przekor prawu ciazenia, a takze niezwykla, prawie zlowieszcza cisza.
„Kiedy jemy, jestem gluchy i niemy” – przypomnial sobie Kapitan.
– Z trawieniem na pewno nie maja klopotow – zauwazyl zlosliwie Maly – rozmowy im nie przeszkadzaja, halasu nie ma.
Nie zdazyl zaczac nowego zdania, kiedy materializujac sie, zawisnal przed nim stol – brytfanka, a wlasciwie po prostu lekka, rozowa plytka z nierownymi, jakby rozmytymi brzegami.
Kapitan podszedl blizej i stol zmienil ksztalt: wydluzyl sie i zwezil, jakby poczul, ze zbliza sie jeszcze jeden czlowiek.
– Siadajcie – zaprosil ich jeden z Hedonczykow.
Kapitan nie zdazyl zapytac, na czym ma usiasc. Obok stolu natychmiast wyrosly bladorozowe krzeselka, podobne do kielichow nieznanych, egzotycznych kwiatow bez lodygi i lisci. Wygiely sie miekko, przyjmujac ksztalt fotela z oparciem.
– Co chcecie? – spytal ksor.
– Nie wiem – odparl Kapitan. – To samo, co wy.
Na rozowej powierzchni stolu pojawilo sie siedem piramidek.
– Koro – wyjasnil ksor. – Trzeba liniac.
– Komu liniac? – zdziwil sie Maly.
– Nie komu, ale co – poprawil go ksor. – Zito i stopniowo.
Maly popatrzyl na Kapitana oslupialym wzrokiem.
– Dlaczego sie dziwisz? – Kapitan usmiechnal sie. – Przeciez powiedzial: od razu nie liniaj tylko stopniowo, bez pospiechu.
Piramidki na stole trzasnely i pekly, a na rozowa plyte wyplynelo z nich cos brazowego, podobnego do kisielu. Ale dziwna rzecz: brunatna masa nie rozplywala sie, ale bulgocac i musujac, przybierala ksztalt bochna z przyrumieniona skorka. Sprawialo to wrazenie, ze ktos za chwile postawi na nim solniczke, ustawi wszystko na wyszywanym reczniku i powita ich chlebem i sola.
– Liniajcie – powiedzial ksor i pochylil sie nad bochnem zamykajac ekstatycznie oczy. Pozostali Hedonczycy poszli za jego przykladem.
Maly ostroznie dotknal brazowej masy.
– Miekkie – ocenil. – Moze sprobowac?
– Poczekaj – powstrzymal go Kapitan. – Po co ryzykowac? A poza tym oni tego nie jedza.
Powachal bochen i poczul lekki, ledwo wyczuwalny zapach. Bylo w nim wszystko: plynaca nad polem upajajaca slodycz kwitnacej koniczyny, delikatny aromat krzewow roz, gorycz blekitnego dymku z ogniska w tajdze. Zapach ten tlumil swiadomosc, otaczal cieplem wspomnien dziecinstwa i mlodosci, unosil gdzies daleko w basn – jawe.
Kapitan szarpnal kolnierz koszuli – goraco! – i popatrzyl w niebo. Biala wata klebiastych oblokow w blekicie nieba wydawala sie tak nisko, ze starczy reka siegnac. Spojrzal w bok: tuz przy twarzy kolysalo sie zdzblo trawy, po ktorym wspina sie mrowka. „Gdzie jestem?” – mysl plynela leniwie. Nie dziwil sie niczemu. Polana w lesie, trawa jeszcze mokra. Rosa, czy moze deszcz padal? I nagle, jak blyskawica, prze – - mknela mysl: przeciez to Ziemia! Zerwal sie, pobiegl po zroszonej trawie w kierunku pstrych, zoltych od rumianku wzgorz, za ktorymi poblyskiwalo w sloncu lustro rzeki. Woda po kolana przyjemnie chlodzi nogi! Mialki piasek na dnie, srebrzyste rybki rozpryskujace sie na wszystkie strony. Kapitan zaczerpnal dlonmi wode, wypil lyk, zimna az zeby bola. Padl na kolana, szorty natychmiast namokly, i pil, pil, pil te wode o posmaku traw, piolunowej goryczy, pil nie mogac sie oderwac, az do chwili, gdy ktos szarpnal go za ramie.
– Obudz sie!
Zniknelo wszystko: i rzeka, i trawa, i obloki nad polem. Znowu siedzial przy rozowym stole, rozgladajac sie ze zdziwieniem.
– Co to bylo?
– Narkotyk – odparl Maly.
– Koro. – Ksor popatrzyl na Kapitana i wargi jego wykrzywilo cos na ksztalt usmiechu. – Pierwszy raz?
Kapitan skinal przytakujaco glowa, stopniowo przychodzac do siebie. Czul w calym ciele lekkosc, swiezosc i rzeskosc, jak po jonowym natrysku.
– Wypij! – ksor machnal reka i postawil przed Kapitanem puchar z metnoniebieskim plynem.
– Co to?
– Pij. Ty tez pij. – Przed Malym pojawil sie taki sam puchar. – To neutralizator.
Plyn byl kwaskowaty i gesty jak kisiel. Kapitan natychmiast przypomnial sobie odzywke, ktora karmiono tryskajace zdrowiem dzieciaki w Zielonym Lesie, wzial puchar, powachal – napoj nie mial zadnego zapachu – i wypil wszystko do dna. Maly poszedl w jego slady, krzywiac sie nieco: nie lubil kwasnego.
– Czules cos? – spytal Kapitan.
– Nic. To byla natychmiastowa i calkowita utrata swiadomosci, czarna studnia bez dzwiekow, bez swiatla. Obudzilem sie jak po dobrym snie.
– Koro regeneruje sily – wtracil sie ksor – ale dziala w rozny sposob: u jednych wywoluje halucynacje, u innych powoduje szok. Rezultat ten sam: pobudzenie organizmu. Stymulator.
– A jedzenie?
– Kilka minow zwiazkow chemicznych, koniecznych dla utrzymania funkcji zyciowych organizmu otrzymujecie zawsze w kazdym wariancie pokarmu. Pozostale skladniki to elementy smakowe i nasycajace. Mozna wymyslic wszystko. Popatrzcie uwaznie. – Wskazal reka sale.
Na roznokolorowych stolach rozrzuconych chaotycznie po calej sali pojawialy sie puchary o roznych ksztaltach i kolorach: szesciokaty, pryzmaty, kule. Jedni pochylali sie nad „bochnami” koro, inni podrzucali do gory blyszczace kulki, ktore zawisnawszy nad stolem rosly i pekaly, a w podstawione naczynia lal sie zlocisty plyn. Ktos wyciagal bezposrednio z powietrza zielone nici, zwijal je w klebek i wkladal do ust, popijajac te potrawe znajomym metnoniebieskim plynem.
Widowisko to przypominalo raczej probe cyrkowych iluzjonistow niz normalna, ziemska restauracje czy kawiarnie z ich szumem i gwarem, w ktorej nad zapotnialymi kielichami z lodowatym szampanem rozbrzmiewaja toasty, slychac rozmowy prowadzone przy filizance kawy czy lodach. „Glupota jest to dopasowywanie wszystkiego do ziemskich schematow – pomyslal Kapitan. – Przeciez lepo tylko powierzchownie