– Wstan! – rozkazal mag.
– Po co? – spytal Kapitan. – Dobrze mi tak.
– Wstan! – powtorzyl mag, zwiekszajac natezenie mysli. Jego twarz nabiegla krwia.
– Jestes pewnym siebie kretynem – poslal mu odpowiedz Kapitan, nie troszczac sie o to, czy jego terminologia bedzie dla maga zrozumiala. – Myslisz, ze jestes najsilniejszy w tym waszym smierdzacym miescie, a w gruncie rzeczy mieczak z ciebie. I niczego nie potrafisz, jedynie zrec i rozkazywac. Ale jak trafisz na kogos silniejszego, to sam za nim popelzniesz na brzuchu. Chcesz sprobowac?
– Nie odwazysz sie! – Oczy maga zwezily sie.
Kapitan poczul, jak ktos silny i wladczy wdziera sie w jego mozg. Nieprzyjemne uczucie. Potrzasnal glowa, wrazenie zniknelo.
– Odwaze sie – powiedzial i rzucil krotko: – Padnij!
Nogi pod magiem ugiely sie, jakby ktos wyrznal go pod kolana. Runal ciezko na podloge zakrywajac dlonmi potylice.
– Pelznij! I ty z nim! – popatrzyl uporczywie na drugiego maga. Ten nawet nie probowal stawiac oporu, upadl na brzuch i popelznal do wyjscia za swoim kompanem, krecac tlustym kuprem opietym w czerwony trykot. Pelzli kolo bezksztaltnych stolikow, obok Hedonczykow pospiesznie usuwajacych sie na bok – niezwykle, nieprawdopodobne widowisko. Magowie w roli zniewolonych! Teraz spojrzenia wszystkich skierowaly sie w strone zwyciezcy. Co w nich zobaczyl? Sluzalczosc? Strach? Tak, wlasnie strach pomieszany ze zdziwieniem na widok cudu: uczen, obcy – i wladcy, zamienieni w „pecherze”. „Ciekawe, ile jednostek info otrzymalem wedlug hedonskich normatywow?” – Kapitan usmiechnal sie w mysli. Dopiero teraz poczul, jak straszliwie jest zmeczony. Napiecie nerwowe osiagnelo maksimum. Trzeba sie rozluznic.
Czterej wolni w dalszym ciagu siedzieli w kucki, bezmyslnie patrzac w jeden punkt, choc magow juz dawno nie bylo. „Zniewoleni wzrokiem” nawet nie zauwazyli, ze ci, ktorzy zmienili ich w niewolnikow, tchorzliwie uciekli, pozostawiwszy ich nowemu panu. A pan tylko machnal reka:
– Wstawajcie i idzcie, gdzie chcecie. Jestescie wolni.
I odretwienie minelo, ludzie znowu stali sie ludzmi, zreszta w hedonskim sensie tego slowa: wstali, otrzasneli sie i poszli, nawet sie nie obejrzawszy. Kto ich wyzwolil, czyje spojrzenie okazalo sie potezniejsze – co za roznica? Tu sie nie dziekuje. Tutaj panuje inny kodeks moralny, jezeli w ogole jakis istnieje.
Kapitan ledwo dowlokl sie do swojego fotela i usiadl dyszac ciezko; otoczenie wirowalo mu przed oczyma jak natretnie pstrokata karuzela.
– Wypij – powiedzial Maly, podsuwajac mu puchar, tym razem nie z niebieskim, lecz ciemnogranatowym, koloru atramentu, plynem. – Nowy rodzaj hedonskiej lury. Odswieza nie gorzej niz koro.
Lura okazala sie niezlym stymulatorem. Zmeczenie mijalo, ustepujac miejsca jakiejs przedziwnej lekkosci. Z tego blogostanu wyprowadzil Kapitana milczacy do tej pory ksor:
– Oklamywales nas. Po co? Jestes magiem, a nie wolnym. Koordynator sie nie myli.
– Co ma do tego Koordynator?
– Ustala linie zycia. Na kontrolnym sprawdzianie.
– On wcale nie mowil, ze zostane wolnym.
– A wiec bedziesz magiem?
– Nie wiem – wzruszyl ramionami Kapitan. – Pomysle.
– Najwyzszy czas – przekazal swa mysl ktos z tylu, a bylo to tak nieoczekiwane, ze Kapitan wzdrygnal sie i odwrocil.
Dwaj – wysocy, czarnowlosi i niebieskoocy, w niebieskich koszulkach siatkowych, wygladajacy jakby dopiero co wyszli ze szkolnego, zielonego swiata – stali przy stole. Kapitanowi wydawalo sie, ze poznaje cos nie uchwytnie znajomego w twarzy jednego z nich – w przymruzeniu oczu w luku ust, w czyms zblizonym do usmiechu.
– Witaj, Wytrwaly – powiedzial Kapitan i zapominajac, ze nie jest na Ziemi, radosnie wyciagnal reke.
Rozdzial IV
Tak, to byl wlasnie on, rozmowca Kapitana ze swiata zielonego slonca, W niczym sie nie zmienil, nawet ubranie mial to samo: niebieska siatka i kapielowki – niezbyt wymyslny szkolny standard.
– A gdzie Grom, Bicz? Gdzie Igielka? – spytal Kapitan. Nietrudno zrozumiec radosc czlowieka, ktory spotkal w obcym miescie swego znajomego, nawet niezbyt bliskiego. Mozna go przyjaznie klepnac po ramieniu, uzalic sie gorzko na samotnosc w obojetnym tlumie Aory i nawet zawolac: „A pamietasz?”
Ale tym razem „sezam” sie nie otworzyl. Na pytanie Kapitana Wytrwaly odpowiedzial obojetnie i krotko:
– Nie wiem. Pewnie w Aorze. – I siadajac na wyrastajacym tuz obok fotelu-platku zapytal, wskazujac ksorow: – Oni sa z toba?
– To my jestesmy z nimi – odparl Kapitan. – Zapoznaja nas z miastem.
– A gdzie brodaty?
– Zostal w domu. Dzis ze mna jest Maly.
Wytrwaly popatrzyl badawczo na giganta Malego, a ten ze swej strony z nieklamana ciekawoscia ogladal jednego z tych, o ktorych opowiadali mu Kapitan i Bibl po powrocie z ekspedycji po swiecie zielonego slonca.
– Ty jestes Maly? – zapytal Wytrwaly.
Jak zawsze jego mysl pozbawiona byla jakiejkolwiek emocji, ale Kapitan gotow byl przysiac, ze Hedonczyk jest zdziwiony. Przezwisko kosmonauty w zaden sposob nie odpowiadalo jego wygladowi zewnetrznemu, a taka rozbieznosc byla trudna do zrozumienia dla pozbawionego poczucia humoru Hedonczyka.
– Ano tak – usmiechnal sie Maly – wiekszy nie uroslem.
– Nie rozumiem – obojetnie stwierdzil Wytrwaly – wyglad zewnetrzny przeczy imieniu.
– I nie zrozumiesz – przekazal Kapitan swoja mysl – nawet nie znasz takich slow jak ironia, zart. Powiedz, kim jestes w Aorze, wolnym czy nasladownikiem?
Wytrwaly usmiechnal sie ledwo dostrzegalnie, a moze Kapitanowi tylko sie to wydawalo.
– Zapytaj swoich towarzyszy. Oni wiedza.
Maly popatrzyl pytajaco na ksora i ten, jak zwykle lakonicznie i jak zwykle nie bardzo zrozumiale, odpowiedzial:
– Nadludzie, pierwszy stopien.
A wiec tak wygladaja ci nadludzie! Kapitan z ciekawoscia przygladal sie wczorajszym uczniom. Nie odznaczali sie niczym szczegolnym – ani wygladem zewnetrznym, ani sposobem bycia nie roznili sie od innych. Nawet odziez mieli te sama co w Zielonym Lesie. A wiec wynika z tego, ze swoja informacje gromadza przy uzyciu innych srodkow i najprawdopodobniej nie zagrazaja nikomu. Przeciez w glosie ksora nie bylo strachu. Nikt tez nie zwracal uwagi na ich stolik, nikt nie probowal wyslizgnac sie niepostrzezenie, tak jak to mialo miejsce pol godziny wczesniej, kiedy w lepo panoszyli sie magowie.
Kapitan znowu popatrzyl uwaznie na Wytrwalego, probujac go rozszyfrowac. Hedonczyk siedzial, skloniwszy glowe, z polprzymknietymi oczyma, zupelnie jakby sluchal jakiegos glosu, nieslyszalnego ani dla Kapitana, ani jego rozmowcow. Potem wstal, wyraznie zaniepokojony: