– Chodzmy – rozkazal. – W trzecim porzadku sa jakies klopoty. Nie bedziemy tracic czasu. – Popatrzyl na ksora: – Ty rowniez pojdziesz z nami, bedziesz potrzebny. – I dodal pospiesznie: – Sam, sam, bez asysty. I tak jest nas duzo.
Kapitan znowu spostrzegl, ze nikt nie zwrocil uwagi na ich odejscie: przyszli, posiedzieli i poszli. No i co w tym dziwnego?
– Nie zostawac w tyle. – Wytrwaly zlapal Kapitana pod reke, a jego towarzysz wyciagnal dlon do Malego:
– Z nami. Szybciej.
Weszli w znana juz pustke, poczuli skurcz serca i znowu znalezli sie w miescie, w jakims „trzecim porzadku”, ktory niczym nie roznil sie od innych „porzadkow”, ktore widzieli w Aorze. Byla to taka sama rownia, lekko polyskujaca ulica-dach, z taka sama skomplikowana gra barw na scianach domow – tuneli, takimi samymi niebieskimi placami w dole. Nie bylo tylko ciszy, do ktorej zdazyli juz w Aorze przywyknac, ciszy, nasyconej szelestem kobiecych sukien, miekkim odglosem spokojnych krokow przechodniow, ledwo slyszalnym oddechem sasiada – ciszy dzwoniacej lekko jak latem w poludnie nad polem koniczyny.
Tym razem na placu huczal tlum zlozony z czterdziestu – piecdziesieciu ludzi – huczal groznie i gniewnie jak potezny ul pszczeli. Przypatrzywszy sie uwaznie, mozna bylo dostrzec, ze tlum nie jest jednolity, lecz dzieli sie na dwie stojace naprzeciw siebie grupy. W zacisnietych piesciach mozna bylo dostrzec matowe rekojesci „biczow”, francuskie klucze „paralizatorow” i czarne, elastyczne palki – emitory, niczym nie rozniace sie od tej, ktora wisiala przy pasie Kapitana. Wszyscy byli podobni do siebie jak bliznieta, roznili sie tylko odzieza. Kobiety byly nieco szczuplejsze, zbudowane nie tak atletycznie jak mezczyzni.
– Zdazylismy – bezdzwiecznie powiedzial Wytrwaly. Nie wiadomo skad wyszarpnal czarny „ogorek” z lejkiem na koncu i wydal szybki rozkaz: – Nie traccie nas z oczu.
– Co to jest? – Maly zainteresowal sie „ogorkiem”.
– Dist. Macie bron?
– Tak. Ale inna.
– Wystarczy. Chodzcie.
– Jak? Na dol?
Wytrwaly zniknal i natychmiast pojawil sie na dole. Zero przejscie zajelo mu zaledwie jakis ulamek sekundy. Za nim podazyli wszyscy, rowniez i Ziemianie, ktorzy zdazyli sie juz przyzwyczaic do tego niecodziennego sposobu poruszania sie. Bylo ich pieciu przeciwko piecdziesieciu, ale tamci nawet nie zauwazyli pojawienia sie obcych.
– O co im poszlo? – spytal Kapitan.
– Nie wiem – odparl Wytrwaly. – Moze o plac.
– Czyzby tu byl tylko jeden taki plac?
– Oczywiscie, ze nie. Ale ci tu nie mysla.
– Po co tu przyszlismy? Mamy zapobiec bojce?
Wytrwaly ze zdziwieniem popatrzyl na Kapitana:
– Zapobiec? Dlaczego? Niech sie bija. Dodatkowa informacja.
– Dla kogo?
– Dla wszystkich. A my jestesmy tu po to, zeby zapobiec gwaltowi nad natura.
Kapitan nie zrozumial.
– Zabojstwu?
– Zabojstwo to tylko zniszczenie jednego „ja” osobnika, powod do przerobki. Gwalt nad natura to naruszenie cyklicznej rownowagi, takie uszkodzenie obiektu, ze juz nie nadaje sie do przerobienia z powodu naruszenia struktury.
– Co on ma na mysli? – zapytal Maly.
– Uszkodzenie ciala – rzucil Kapitan. – Jezeli urwa ci reke albo utna glowe, to struktura ulegnie naruszeniu. Czy to sie zdarza? – spytal Wytrwalego.
– Rzadko. I nie powinno sie zdarzac. – Przesunal dzwigienke na czarnej powierzchni „ogorka” i lejkowate platki zaswiecily sie niebiesko. – Odczep palke i badz w pogotowiu. Kiedy bedzie trzeba, powiem.
Tymczasem obie grupy zblizaly sie do siebie z narastajaca wsciekloscia – bezmyslna i slepa. Ktos powinien byl zaczac, zrecznie uderzyc „biczem” albo sparalizowac pierwszego z brzegu przeciwnika i uruchomic w ten sposob mechanizm ogolnej, dobrze zorganizowanej i niczym nie zakloconej bojki. Bic sie tu, jak widac, umieli i lubili.
I ktos odwazny sie znalazl. Nagle wzbil sie promyk „bicza”, przejechal po kims w tlumie i zapoczatkowal taniec blekitnych blyskawic, podobnych do dlugich kling. Potem do „biczow” przylaczyly sie paralizatory. Walczacy zaczeli padac jak olowiane zolnierzyki, wszystko przemieszalo sie i sklebilo – i zwyciezcy i zwyciezeni, jezeli taki podzial mial tu jakikolwiek sens.
Wytrwaly trzymal sie na uboczu. Bawil sie swiecacym „ogorkiem” i patrzyl na walczacych – leniwy, obojetny widz. Nagle jednak napial sie jak sprezyna i skoczyl w tlum. Przebijal sie przezen, nie zwracajac uwagi na uderzenia „biczow”, zrecznymi unikami omijajac promienie paralizatorow zdecydowanie sunal w strone wysokiego Hedonczyka z czarna piracka opaska na oku i ruda „sztabka” w reku. Najwidoczniej ta wlasnie „sztabka” mogla spowodowac gwalt nad natura, ktoremu Wytrwaly mial obowiazek zapobiec. Mogla, ale nie spowodowala. Z otwartego leja „ogorka” strzelil strumien niebieskawego gazu i Hedonczyk natychmiast osunal sie na ziemie. Wytrwaly zlapal go, wyniosl z tlumu, rzucil pod kolorowa scianka tunelu i potarl swoj policzek, na ktorym nabrzmiewala purpurowa prega.
– Boli? – zapytal ze wspolczuciem Maly.
Wytrwaly machnal pogardliwie reka.
– Drobiazg. Struktura nie naruszona. – Podrzucil na dloni podluzna rudawa „sztabke”. – Noz elektronowy. Bez trudu przecina kazda tkanke. Ciekawe, skad go zdobyl?
– Sirgowie – przekazal mysl towarzysz Wytrwalego. – To ich robota. Daja je kazdemu bez zastanowienia. Tutaj jeszcze jeden ma taki noz.
– Skad wiesz? – nie uwierzyl mu Maly.
– My powinnismy wiedziec.
– Mistyka – wycedzil przez zeby Maly i wpatrzyl sie w tlum. – Ktory z nich ma noz?
– Wolny w czarnej koszuli. Szosty sektor.
Maly nie zrozumial, co oznacza dla Hedonczyka szosty sektor i dlaczego szosty, a nie piaty, ale wolnego zobaczyl. Zrecznie manewrowal „biczem”, zacisnietym w prawym reku, a lewa dlon wsunal za pazuche czarnej koszuli.
– Trzeba go obezwladnic – przekazal mysl Wytrwaly. – Kto pojdzie?
– Ja – odparl Maly. – Dawaj palke.
– Zwariowal! – krzyknal Kapitan. – Przeciez zalatwia cie w mgnieniu oka.
Ale Maly juz wdarl sie w tlum. Zrecznie poslugujac sie palka, robiac uniki przed spadajacymi na niego ciosami, uderzyl kogos „bykiem” w brzuch, na czas zauwazyl reke z „biczem”, skierowanym w jego strone, uderzyl kantem dloni w te reke, zdazyl schwycic rekojesc „bicza” i smagnal nim po zblizajacych sie twarzach, rekach, szyjach. Ktos zawyl z bolu, ktos upadl i Maly przesunal sie o dalsze piec metrow. Mogl juz dosiegnac „biczem” wolnego w czerni, ale nie spieszyl sie: cios palka bedzie skuteczniejszy, a w razie czego golymi rekami tez da sobie rade. Nagle cos polyskliwego oparzylo mu plecy. Zachwial sie z bolu, przed oczyma poplynely ogniste kola: trafili mnie, dranie!
Zacisnal zeby i ruszyl na oslep w strone, gdzie majaczyla czarna plama. I kiedy nagle ta plama wyrosla przed nim, przeksztalcajac sie w siatkowa koszule, bez zastanowienia wyrznal w obciagniete nia barki: z rozmachem, z calej sily. Hedonczyk steknal i zaczal osuwac sie na ziemie, a Maly zarzucil go sobie na ramiona i zataczajac sie, poszedl z powrotem – tak samo jak Wytrwaly zaslaniajac sie bezwladnym cialem przed uderzeniami. Wydostal sie z tlumu, zrzucil zwiotczale cialo na wypolerowany plastik placu i wyciagnal zza pazuchy lezacego Hedonczyka prostokatna, rozowa sztabke.
– Trzymaj – rzucil Wytrwalemu, a ten chwytajac noz w locie, pochwalil go:
– Niezle. Ta informacja pomoze ci przejsc do nas.
– Do kogo?