„Takie rzeczy, takie rzeczy” – Maly zaczal go przedrzezniac. – Wpakowalem sie w twoja zabawe i po co?
– Moze powiesz, ze to nie bylo ciekawe? Przeciez obalilismy teorie Einsteina. Przeszlismy petle. Wyobrazacie sobie, co moze sie stac, jezeli Predkosc czasteczek elementarnych przekroczy predkosc swiatla?
– Poczekaj, chlopie – przerwal mu Kapitan. – Bibl tez widzial to i owo. Opowiecie w domu. Trzeba sie spieszyc. A na ostatnim stopniu, jak mysle, nie mamy nic do roboty. O, juz i Fiu sie objawil.
Sruba krateru wyniosla Fiu na powierzchnie. Jak poprzednio byl niewzruszony, cichy i nie zdradzal zaciekawienia. Wyprowadzajac gosci na skraj czarnej pustyni, dawal im ostatnie wskazowki:
– Z Nauczycielem spotkacie sie tak, jak sie umowiliscie. Tylko nie zdejmujcie helmow podczas rozmowy. To dla nas nadzwyczaj wazne. Wiele dyskutujemy i myslimy o waszych slowach.
– A jezeli juz sie nie zobaczymy? – zapytal Kapitan.
– Musimy sie zobaczyc. Przeciez jest sposob, wystarczy tylko nas wezwac.
– Helmy?
– Helmy. Sygnal zostanie przyjety o dowolnej porze.
Rozdzial II
Pierwszy opowiadal Bibl.
– Kiedy przeszlismy przez druga sale, nie myslalem o eksperymencie. Nie podniecaly mnie marzenia magow i sirgow. Ale, najwidoczniej, jednakowa dostepnosc, zagadkowosc otwartych drzwi w nieznane, nasunely mi jedna koncepcje. Wlasciwie przypomnialy mi ja – po raz pierwszy pomyslalem o tym jakies dziesiec, dwanascie lat temu. Jeszcze nie pracowalem w Sluzbie Kosmicznej, prowadzilem wyklady i pisalem ksiazki – no, po prostu zajmowalem sie tym, czym zazwyczaj zajmuja sie mlodzi, dobrze zapowiadajacy sie naukowcy. Nie mialem wtedy jeszcze ani jednego siwego wlosa, ani specjalnych niepokojow, czy zmartwien, ot dwanascie godzin pracy i zagwarantowane prawnie zycie na luzie w czasie kolejnego weekendu.
To bylo w lecie – w czerwcu czy w lipcu. Juz w piatek wieczorem zaczyna czlowieka ogarniac chec wyruszenia na brzeg morza, czy nad jakies jeziorko. Wlasnie w jeden z takich piatkow zadzwonil do mnie Oleg, Maly go pamieta, wtedy jeszcze pasjonowal sie bezsmiglowymi helikopterami.
„Jedzmy do Roberta – zaproponowal. – Ma dom w Mieszczorze. Nie w rezerwacie, lecz obok, w wiosce. Jedzie sie pare minut, a przyjemnosci cale trzy dni: w poniedzialek przeciez nie masz wykladow. U Roberta wszystko jest, jak trzeba: stol i domek – pomnik starej architektury drewnianej, kupa nowych obrazow na kolejna wystawe i zadnych kobiet, oprocz gospodyni. Pojdziemy na ryby, poopalamy sie, zagramy roberka. Ja, ty, on i Hofman ze sluzby zdrowia”.
– A co to takiego roberek? – spytal Alik.
– Byla kiedys taka gra – odpowiedzial Maly – teraz juz zapomniana.
– Do Roberta dostalismy sie smiglowcem w ciagu pol godziny – kontynuowal Bibl. – „Pomnik dawnej architektury drewnianej” okazal sie normalna, rosyjska chata, jedna z niewielu, jakie ocalaly w wiosce. Dobe spedzilismy nad Czarnym Jeziorem w rezerwacie, a pod wieczor w niedziele siedlismy do roberka. Przyznam sie szczerze, ze nie bardzo lubilem w ten sposob zabijac czas, ale przeciez trudno mi bylo wykrecac sie od gry, skoro sie juz na nia zgodzilem.
Siedzielismy w duzym, na wpol pustym pokoju, oklejonym jadowicie zielonymi tapetami. Robert domyslil sie, ze trzeba je poprzykrywac, porozwieszal wiec gdzie tylko mozna swoje obrazy malowane w stylu poznego impresjonizmu, ktory wtedy zaczynal wchodzic w mode. W kacie staly byle jak zlozone blejtramy i zwiniete w rurke plotna, a przy oknie, bezposrednio na tapetach, wymalowane byly waskie drzwi – zrobione „pod drzewo”, czerwonobrazowe, z oczkami seczkow na framugach, nawet z nierownymi zaciekami farby. Wydawalo sie, ze nie zdazyla jeszcze wyschnac, lekko polyskiwala jak zywica na sosnie. Jakze mylaca moze byc niekiedy gra swiatla: moja dlon napotkala tylko szorstka warstwe olejnej farby na gladkiej powierzchni zielonych tapet.
„To takze na wystawe? – spytalem z ironia. – Do dzialu freskow i witrazy?”
„To nie ja – odparl obojetnie Robert. – Zostalo po poprzednim lokatorze”.
„Tez malarz?”
„Nie, uczony. Zdaje sie, ze fizyk. Pracowal w jakims instytucie, a tu – wypoczywal. Oczywiscie, po swojemu: pol na pol z nauka. Tutejsi mowili, ze ciagle szukal drzwi do antyswiata”.
„No i znalazl – rozesmial sie Oleg – zupelnie niezle, tyle ze sie nie otwieraja”.
„Dlaczego nie otwieraja sie? – Robert mowil powaznie, tylko oczy mu sie smialy. – Raz sie otworzyly”. „Kiedy?”
„Kiedy sie zdecydowal popatrzec na ten swoj antyswiat”.
„No i co zobaczyl?”
„Nie wiem. Nikomu o tym nie opowiadal”.
„Gadanie”.
„Byc moze – Robert wzruszyl ramionami i dodal niechetnie:, – Zginal w katastrofie lotniczej trzy miesiace temu”.
Zamilklismy. Karty zostaly rozdane. Popatrzylem: blotki. Pas, powiadam, a z glowy nie wychodzi mi dopiero co uslyszana historia. Dziwny przypadek uczonego, ktory otworzyl i zamknal okno do antyswiata. Anegdotka wymyslona przez miejscowego dowcipnisia albo sprytna gospodynie letniska: przeciez pokoj z tajemnica. Wart jest wiecej. A jezeli gospodyni nie sklamala? Moze uczony rzeczywiscie otworzyl te narysowane drzwi? I jak otworzyl? Kluczem? Bzdura. „Co sie z toba dzieje?” – spytal Robert. „Zaintrygowales mnie tymi drzwiami. Nie bujales?” „Wersja gospodyni – obrazil sie malarz. – Chcesz, to wierz, nie chcesz, nie wierz”. „A co ona mowi?” Robert odlozyl karty i zamyslil sie.
„Lokator tego dnia nigdzie nie wychodzil, z samego rana zamknal sie na klucz, rozmawial sam z soba, a potem ucichl. Gospodyni wola na obiad, a on milczy. No to ona swoim kluczem otworzyla drzwi, patrzy, a w pokoju nikogo nie ma”. „Moze wyszedl przez okno?”
„Watpliwe. Okna wychodza na podworko. Od razu by zobaczyla”. „Gdzie sie wiec podzial?” – pytam.
Robert tylko rece rozlozyl. Dziwna sprawa, powiada. Okazuje sie, ze gospodyni znowu zajrzala do pokoju. A on tam we wlasnej osobie. „Co z pania sie dzieje, wyglada pani tak, jakby pani ducha zobaczyla!” A ona do niego: „Nie wstyd to panu starej kobiecie takie figle platac. Gdzie sie pan, moj drogi, schowal?” A on sie usmiecha. „Nigdzie, powiada, na spacer poszedlem”. – „Przez okno?” – pyta gospodyni, a ten sie juz smieje. „Po co?” – powiada. – „Przez drzwi”. I pokazuje na sciane, na ktorej narysowane sa drzwi. „Te?” – pytam.
„Niezupelnie. Tamte byly bledsze. Tylko kontur zaznaczony. Ni to weglem, ni to atramentem. Potem je poprawilem, zeby lepiej wygladaly”.
Robert zamilkl. Trudno bylo zgadnac, zartowal, czy tez rzeczywiscie wierzyl w historie otwierajacych sie drzwi w scianie, za ktora – wszyscy o tym wiedzieli – szumial wilgotny od rosy ogrodek i widniala wydeptana w trawie sciezka, ktora sami szlismy jakies pol godziny temu.
Wlasnie przypomniala mi sie ta historyjka i moja natretna mysl: o wellsowskiej furteczce w scianie, za ktora znajduje sie przymglony kraj dziecinstwa, niewyrazny swiat bajek i mitow, nie podporzadkowany trzezwym ortodoksom i oschlym ludziom. I kiedy przechodzilismy z panem, Kep, kolo tych szklanych czy nieszklanych pudelek, nagle sie zdecydowalem: zaryzykuje! Moze wlasnie teraz podaruja mi to wejscie do antyswiata i bede w stanie powtorzyc doswiadczenie nieznanego uczonego z Mieszczory. Skoczylem do pudelka – pamietam panski zaskoczony wyraz twarzy, Kapitanie – wyciagnalem sie wygodnie w powietrzu: wisze, nie spadam. Zamknalem oczy i natychmiast, bez zacmien i niejasnosci, zobaczylem wszystko takie, jakie bylo wtedy: pokoj z jadowitozielonymi tapetami, bohomazy Roberta na scianach i brazowo zylkowane drzwi w scianie. Juz przestalem byc Biblem z Hedony, zylem tylko ta niespokojna chwila.
„Co na stole?” – uslyszalem glos Hofmana.