Nie zdazyl jednak podzielic sie swym spostrzezeniem z Malym, ktory nie zastanawiajac sie dlugo skierowal maszyne w aleje, zredukowal biegi do jedynki i zahamowal. Pustyni juz nie bylo. Ani czarnego, polyskliwego lodowiska, ani pieciu slonc rozbiegajacych sie po niebie. Swiecily dwa: jedno bladozielone, pozorne i nie grzejace; drugie normalne, gorace jak w lecie, na Ziemi. Eukaliptusowa aleja z Melbourne zakrecala dalej w strone zwartej sciany wysokich drzew, przypominajacych akacje. Od kwiatow na krzewach plynal odurzajacy, korzenny zapach.
– No i masz miraz – powiedzial Maly.
Alik nie odpowiedzial, tylko otworzyl drzwiczki i wyskoczyl na droge.
– Ostroznie! – uprzedzil Maly.
Alik: zdazyl juz jednak klepnac wspinajacy sie ku niebu pien. Potem schylil sie, dotknal trawy i podnioslszy kamyczek cisnal nim w krzaki. Jakies pstre, zupelnie ziemskie motyle zerwaly sie i zaczely krazyc na«krzewami.
– A gdziez ten paleozoik? – zapytal Alik.
Nie chcialo mu sie nigdzie isc. Cudowna oaza, jaka powstala na czarnych kamieniach, przykuwala go do miejsca odleglym wspomnieniem Ziemi.
– Zbzikowales – odezwal sie Maly i splunal przez otwarte drzwi na droge. – Kwiatki, trawki. Moze jeszcze zatanczysz na laczce. A jak bedziemy wracac?
Alik spojrzal na miejsce, przez ktore „Portos” dostal sie na te droge, pylowa traba powietrzna otaczajaca ich pojazd zniknela razem z pustynia. Furteczka do raju otworzyla sie i zamknela.
– Jak myslisz, gdzie jestesmy? – zapytal.
– W mirazu. Ale to nie miraz, tylko cos innego – odparl Maly unikajac wysuwania jakichs hipotez.
– Zrozumialem, dlaczego jest piec slonc. Kazde z nich ma swoja przestrzen i swoj czas. Swoj swiat. Teraz jestesmy w swiecie zielonego slonca.
– Z fizyka to sie troche nie zgadza – stwierdzil Maly z powatpiewaniem. – Lepiej pojedzmy szukac wyjscia.
Zwiekszyl ciag poduszki powietrznej, „Portos” latwo przeskoczyl przydrozne zarosla i spokojnie poplynal nad czerwonymi kepkami kwiatow rozsypanymi na wyraznie przycietych galeziach. Droge przegradzal lasek ciagnacy sie w prawo, jak sie zdawalo, bez konca. Inna sprawa, ze slowo „lasek” wyraznie tu nie pasowalo: z bliska okazalo sie, ze sa to zarosla owych gigantycznych paprotnikow, o ktorych tak wiele mowili Pilot i Doktor. Grube, wielometrowe pnie, chylace sie pod swym wlasnym ciezarem, obsypane byly liscmi podobnymi do kawalkow grubej blachy. Zahaczajac o siebie nie szemraly, lecz zgrzytaly z obrzydliwym, metalicznym skrzypieniem.
– No, tych nie przeskoczymy – powiedzial Maly zakrecajac i lecac wzdluz paproci nad szarymi, polmetrowej wysokosci mchami.
To byl rzeczywiscie paleozoik – las z otchlani ziemskiej prehistorii Alik widzial taki sam, ozywiony za posrednictwem cudow optyki bez – soczewkowej, na wideoekranach muzeow ewolucji biologicznej na Ziemi. Paprocie podobne do palm, z kudlata, nie rozgaleziajaca sie korona, skrzypy krzewiace sie jak gigantycznie rozrosnieta babka, albo scielace sie po ziemi, przebijajace grubymi, klujacymi liscmi potezny poklad mchow. Pachnialo blotem i zgnilizna, jak w wilgotnych, zarosnietych wawozach ziemskich rezerwatow. Nieprzypadkowo Alikowi wpadlo do glowy takie wlasnie porownanie – w tym dekoracyjno-paleozoicznym lesie bylo cos z rezerwatu. Zupelnie jakby ktos obcial go, odgrodzil podcieta tasma mchow i umiescil tuz obok bialych akacji i szeregu troskliwie pietnowanych eukaliptusow. Paleozoik obok wspolczesnych subtropikow, odleglosc setek milionow lat, a Maly pokonal ja „Portosem” w cwierc minuty.
Jechali w milczeniu, z napieta uwaga i nurtujacym uczuciem niepokoju. Co to za swiat? Gdzie jest wladajacy nim rozum, ktory tasuje epoki geologiczne i ukrywa je w klebach zielonego pylu? I najwazniejsze – czy mozna wrocic z powrotem, do czastki Ziemi zawartej w zagraconych pokojach stacji obserwacyjnej. Odleglosc nie byla czyms strasznym: pozytronowy silnik ich pojazdu nie wymagal „tankowania”, energie uzupelnialo promieniowanie sloneczne; syntetyki spozywcze w zapasowych pojemnikach starczylyby na wielodniowy wariant podrozy. A co dalej?
– Dziwne – powiedzial Alik.
Maly nie zainteresowal sie, coz szczegolnie dziwnego jest w tym i tak dziwnym swiecie, i Alik musial wyjasnic.
– Spojrz, nie ma ani ptakow, ani zwierzat. Tylko motyle. Zatrzymaj sie na chwilke.
Staneli. Odbiegajacy w bok paleozoiczny las byl ciemny, gluchy i bezszelestny. Eukaliptusowa aleja biegla dalej wijac sie poprzez zagajnik. Po bokach krzewily sie calkiem nieznane rosliny – ni to deren, ni to; glog z dlugimi, czerwonymi jagodami. I tu rowniez ani jedno zwierzatko nie przebiegalo przez droge, ani jeden ptak nie przelecial z galezi na galaz.
– Wielka cisza lasu – powiedzial Alik.
– Daj spokoj – przerwal mu Maly i zaczal nadsluchiwac.
Spoza dalekich krzewow dobiegalo ich ni to kwakanie, ni to pisk. Im bardziej natezali sluch, tym wyrazniej rozrozniali dzwieki. Chwilami dawal sie slyszec skowyt, cos chlupalo czy tez bulgotalo i znowu przerazliwie skowyczalo.
– Koty – pomyslal glosno Alik.
– Nie, to nie koty. Byles kiedys w zlobku? Dla takich dwu-, trzymiesiecznych?
– Nie.
– Zupelnie to samo, tylko glosniej.
– Skad tu zlobek?
– A bo ja wiem? Moze malpy?
– Podejdziemy?
– Mozemy podejsc, to niedaleko – zastanawial sie Maly. – Trzeba bedzie zostawic „Portosa”. Tylko wlacze oslone.
Pobiegli. Cos niewidzialnego odrzucilo ich, gdy znalezli sie kolo dwumetrowych krzakow. Zupelnie jakby wpadli na przezroczysta, silnie napieta polimerowa blone. Obeszli krzewy z prawej strony, znalezli jakies przejscie. Dalej blona znowu zagradzala droge, ale mozna bylo zobaczyc wszystko, co znajdowalo sie za nia.
Maly i Alik nie powiedzieli ani slowa, zaskoczeni widokiem, ktory tak bardzo odbiegal od tego, co spodziewali sie ujrzec. W przestrzeni o wymiarach zblizonych do boiska koszykowki, swobodnie unosili sie w powietrzu, lezeli i pelzali ludzie zewnetrznie niczym nie rozniacy sie od Ziemian. Wydawalo sie, ze ludzie ci sa w stanie niewazkosci, przy czym ani nie spadali, ani nie wzlatywali, a z calkowita swoboda utrzymywali sie na jednym i tym samym poziomie. Byli to sami mlodzi mezczyzni w wieku lat okolo trzydziestu, zarosnieci jak wczesnochrzescijanscy mnisi, od lat mlodzienczych nie znajacy ni brzytwy, ni nozyc. Budowa swoja przypominali Malego, ale muskulatura ich wydawala sie byc bardziej rownomierna i harmonijna. Jakaz to dziwna, wylacznie potencjalna harmonia, pomyslal Alik. Ani nie sluzy cialu, ani tez nim nie kieruje. Zbudowani jak antyczni bogowie, brodaci mezczyzni byli bezradni jak niemowleta: lezeli na plecach i machali nogami, slina babelkami ciekla z ich ust; nie chodzili, lecz pelzali – byc moze dlatego, ze chodzic nie umieli. Poruszali palcami i wydawali dzwieki, ktore nawet w przyblizeniu nie przypominaly mowy ludzkiej. Gruchanie, skowyt, pisk, swist albo bulgotanie co chwila przechodzily w przerazliwy krzyk, tak silny, jak tylko pozwalaly im na to pluca. Raczkujacy dorosli nie porozumiewali sie miedzy soba, zgielk, jaki robili, byl bezmyslny. Byli rzeczywiscie niemowlakami, choc z wygladu kazdy z nich moglby byc championem. Gdy taki „champion” wydawal swoj przerazliwy, donosny krzyk, natychmiast pojawiala sie nad nim jaskrawozielona rurka czy swistek, a wlasciwie smoczek, ktory natychmiast chwytaly chciwe dzieciece wargi. Nie materializowal sie z powietrza, nie powstawal z niczego, a po prostu przybieral barwe, do tej pory prawie niezauwazalna w niezbyt ostrym swietle zielonego slonca. Takie smoczki w niezliczonej ilosci kolysaly sie nad calym placykiem na takich samych, prawie niewidocznych rurkach. Plynely z nich cieniutkie struzki prawdopodobnie smacznej i odzywczej cieczy, gdyz brodate niemowlaki po chwili przewracaly sie nasycone na wznak, mruczac z zadowoleniem.
– No i masz zlobek – splunal Maly.
– Ale dlaczego wisza w powietrzu?
– Jakas grawitacyjna sztuczka. Taka powietrzna kolyska chroni przed