niebezpieczenstwem.
– Przeciez to dorosli. Moze to dom wariatow?
– A bo ja wiem? – rozzloscil sie Maly. – Spotkalismy obcy rozum. Hurra! Rozbieraj sie, bracie, i bulgocz, wspanialy kontakt.
Nie ukonczyl zdania: cos blysnelo w powietrzu i przeslizgnelo sie po tego ramieniu – ni to stalowy drut, ni to srebrzysty promyk, ktory natychmiast zniknal. Poczul straszliwy bol. Trudno mu bylo nawet oddychac. Jednakze przypuszczalnie kurtka oslabila cios, wprawdzie lewe ramie i reka zdretwialy, ale nie utracily zdolnosci wykonywania ruchow.
W tej samej sekundzie rowniez Alik krzyknal z bolu. Po jego nodze takze przemknela srebrzysta zmijka, i tylko dzieki ubraniu, ktore czesciowo zneutralizowalo uderzenie, utrzymal rownowage i nie upadl.
Dwa metry za nimi, w przejsciu pomiedzy krzewami, ktorym dostali sie na placyk, widniala postac nagiego brodacza, podobnego do tych, ktorzy znajdywali sie za blona, ale pewnie stojacego na nogach i sprawnie poruszajacego rekami. W prawej dloni mial zacisnieta czy to metalowa zapalniczke, czy tez latarke, w kazdym razie cos podobnego do tych przedmiotow. Z tylu tloczyli sie rowniez kudlaci mezczyzni o myslacych i rozumnych oczach. Inna rzecz, ze epitet „rozumne” mozna bylo zastosowac wylacznie w zestawieniu z ich sobowtorami pelzajacymi za blona. Trudno nazwac przejawem rozumu plonace w tych oczach slepe okrucienstwo, bezmyslna, chlopieca zlosc.
– Stoj! – krzyknal Maly i skoczyl na brodacza.
Ten ledwo zdazyl machnac reka, a to metalowe „cos” zacisniete miedzy jego palcami znalazlo sie w reku Malego. Teraz srebrzysta zmij przejechala po nagim ciele brodacza” ktory cieniutko chlipnal i upadl na worek. Ale ci z tylu nie odstepowali. Ich promyki skoczyly w kierunki Malego, ktory zdazyl jednak zrobic unik i rzucic sie pod nogi atakujacych i tym samym elektropejczem przeciagnac po nich od dolu. Czterech, krzyknawszy z bolu, zwalilo sie jak zbite kregle. Pozostali skryli sie za walem krzewow.
– Wwwwwybacz… – jeczal, jakajac sie Alik, pomagajac towarzyszowi wstac.
– Za co?
– To nie ze strachu. Po prostu nie mialem tej zabawki.
– A o granatach zapomniales? Dawaj je tu. Jeden dla mnie – i do wozu. Kiedy wyskoczysz z przejscia, rzuc swoj, nie ogladaj sie. Ja oslaniam. No!
Alik posluchal Malego. Wybiegl, skoczyl, cisnal przez ramie granat i zniknal za krzewami. Z tylu wyrosla wielka, czarna kula, ktora zaczela wydluzac sie na ksztalt kielbasy, ciagle rozplaszczajac sie i rozszerzajac. „Juz czas” – zadecydowal Maly i rowniez skoczyl naprzod. Poprzez przez gesta jak olej zaslone niczego nie bylo widac, tylko w odleglosci jakichs dwu, trzech metrow powloka dymu wybrzuszala sie, jakby ktos probowal przebic sie przez jej tlusta czern. Zaslona ciagnela sie na jakie cztery metry. „Nie przejda” – uznal Maly i uspokoil sie. Dopedzil szybkonogiego Alika, usiadl za pulpitem i ruszyl „Portosem” nad samymi krzewami w kierunku pamietnej eukaliptusowej alei.
– Stchorzyles jednak – stwierdzil Maly. – Tylko nie bujaj.
– Wcale nie bujam. Sam widziales. Dom wariatow sub-Hedony.
– Dlaczego „sub”? I nie sadze, zeby to byl dom wariatow. Nie wiem.
– A co to za zmijka?
Maly wyjal z kieszeni matowa, metalowa rekojesc, bardzo wygodna, z wglebieniami na palce, bialym przyciskiem i zakonczeniem w ksztalcie kropli. Alik nie dotknal przycisku, musnal go zaledwie, a na koncu kropelki zaswiecil sie punkcik, tak malenki, ze wymiary jego daloby sie okreslic tylko w mikronach. Alik cofnal palec z przycisku i kropka zgasla.
– Elektroniczny bicz – powiedzial Maly – a ja myslalem, ze to stalowy drut. Bron zadajaca bol i paralizujaca. Najprawdopodobniej nie zabija. Okrutna zabawka dla okrutnych dzieci.
– Czyich dzieci?
– A moze bys chcial wiedziec cos jeszcze? – odcial sie Maly. – Na przyklad: gdzie znajduje sie ten twoj swiat zielonego slonca? Na ziemi? Pod ziemia? Fantom z pylu? Przeciez eukaliptusy sa prawdziwe, a gdzie rosly godzine temu?
– Pamietasz rownania Merle’a? – zapytal Alik.
– Nie jestem fizykiem przestrzeniowcem. Do niczego mi to nie jest potrzebne.
– I nieslusznie. Wtedy bys nie pytal, gdzie rosly eukaliptusy. Rosly i rosna. W tej samej przestrzeni, ale w innej fazie. Ona na minute albo moze nawet zaledwie na jakis kwant uciekla naprzod albo opoznila sie w stosunku do naszego czasu, ale przestrzen jest juz zorganizowana inaczej.
– Dobry jestes – powiedzial Maly – nie na prozno tak cie szkolili w Cambridge. No, a jak wyjdziemy z tej fazy, profesorze?
– Tak jak weszlismy. A to co?
Z daleka na ich spotkanie posuwal sie, oplywajac korynckie kolumny eukaliptusow ksztalt dziwnie przypominajacy stog dopiero co skoszonej matowozielonej trawy. Gigantyczny klab z kazda chwila rosl, metnial, nabieral niebieskiego odcienia, to znowu rozplywal sie po brzegach odnozkami o bialych rdzeniach.
– To chyba znowu miraz – wysunal przypuszczenie Maly.
Alik wpatrywal sie dlugo, a potem odparl z nutka triumfu w glosie:
– Przypatrz sie lepiej, nawigatorze. – I dodal, wyjasniajac: – srodek, srodek!
A w srodku zmieniajacego ksztalt obloku czerniala plama. Powiekszala sie, ale zachowywala barwe, poblyskiwala jak fortepian, odbijajacy slonce, ktore ukazywalo sie za oknem pokoju.
– Zrozumialem pana! – zawolal Maly i rzucil maszyne prosto w wieko „fortepianu”.
Jednoczesny szok, ktory na ulamek chwili wylaczyl i znowu wlaczyl swiadomosc, ciemnosc i swiatlo, normalne dzienne swiatlo, ale jakby padajace poprzez bladozielone szklo. A przed naszymi wedrowcami w panoramicznej szybie pojazdu, az do samego horyzontu rozciagala sie juz nie wyzlocona sloncem, strzelista eukaliptusowa aleja, lecz przyproszony pylem, czarny kamien kontynentu. Wydal sie on im nagle niezmiernie drogi, swojski, nawet kochany.
– Zdaje sie, ze sie wydostalismy – westchnal z ulga Maly. Alik obejrzal sie i zobaczyl azurowy maszt stacji obserwacyjnej.
– Zawracaj – powiedzial. – Przyjechalismy.
Rozdzial IV
Wszystko bylo juz gotowe do odlotu. Pozostalo kilka minut. Doktorowi zrobiono zastrzyk ze spontyfinu, ktory reguluje przeciazenia w trakcie przyspieszania, i zawczasu przeniesiono do kosmolotu: wymagane bylo przynajmniej pietnascie minut ciszy i spokoju w celu stabilizacji systemu nerwowego. Nawet Pilot wyszedl z kabiny, zeby troche rozprostowac kosci przed startem, chociaz stac mozna bylo tylko w cieniu wysokiej rakiety. Pomaranczowozolte slonce pieklo nawet tuz przed zachodem. Ciekawe, ze w jego promieniach gasly wszystkie odcienie swiatla jego sasiadow i nic w otoczeniu nie nabieralo niebieskich czy zielonych barw. Kolorowe slonca nie swiecily, lecz odbijaly swiatlo, podobne do blyszczacych krazkow pomalowanych roznokolorowymi farbami. Mozna bylo patrzec na nie bez ciemnych okularow.
Ale nawet przy jednym sloncu zar byl wystarczajaco wielki na tych czarnych, rozpalonych kamieniach bez skrawka cienia. W poblizu kosa lotu dreptalo kilka osob. Bibl co chwila zlizywal z warg splywajace twarzy slone krople potu. Z trudem wytrzymywal to pieklo. Meczacy upal nie potrafil jednak stlumic radosci, ktora przenikala Pilota. Podskakiwal i ani na sekunde nie przestawal mowic:
– Pieklo? Pieklo. Bedzie jeszcze lepiej. Nie zazdroszcze wam, slowo daje. A ja i Dok, jak tylko wrocimy, natychmiast prosimy o zwolnienie ze sluzby kosmicznej. Dok ze wzgledu na stan zdrowia, a ja na wlasne zadanie. Mam dosyc nie planowanych poszukiwan obcego rozumu w kosmosie! Polatam sobie teraz na