o jej nierowne pulsujace krawedzie moglaby sie w niej zmiescic nie tylko amfibia sniezna, ale nawet lamacz lodow o sredniej wypornosci. Wycelowalem kamere, zuzylem kilka metrow tasmy i przestalem filmowac. Plama jak plama, nic nadzwyczajnego.

Za to sciana blekitnego blasku mogla zakasowac wszystkie cuda swiata. Wyobrazcie sobie rozpalony na sniegu blekitny plomien maszynki spirytusowej podswietlony z tylu promieniami niezbyt wysoko nad widnokregiem zawieszonego bladego slonca. Pelgajacy plomien blekitnieje w tym swietle, obok niego pecznieje drugi, dalej wije sie trzeci, jeszcze dalej czwarty, a wszystkie one nie zlewaja sie z soba w jeden rownomierny plomien, ale stykaja sie jak gdyby krawedziami jakichs niezwyklych, jarzacych sie krysztalow. Wyobrazcie sobie teraz, ze jest to powiekszone stokrotnie, tysiackrotnie. Plomienie wzbijaja sie na wysokosc kilometra, gdzies tam na wysokosciach, w bladoblekitnym niebie zaginaja sie i lacza w jeden gigantyczny krysztal, ktory nie odbija owego bladego nieba, poranka, slonca, ale je jak gdyby pochlania. Ktos nieslusznie nazwal go osmioscianem. Krysztal ow jest po pierwsze plaski od dolu, a po drugie ma mnostwo krawedzi, mnostwo niejednakowych ani niesymetrycznych dziwnych plaszczyzn krystalicznych, za ktorymi jarzy sie i klebi blekitny gaz.

– Nie sposob oderwac od tego oczu – powiedziala Irena, kiedy podeszlismy po tym lodowisku do blekitnego plomienia. Podeszlismy do niego na jakies trzydziesci metrow, blizej juz sie nie dalo, cialo zaczynal wypelniac dobrze znany wielusetkilogramowy ciezar. – W glowie mi sie kreci, zupelnie jak nad przepascia.

Patrzylem na fioletowa plame i przypominalem sobie wczorajsza rozmowe Ziernowa z Thompsonem.

– Przeciez mowilem panu, ze to wejscie. Dym, gazy, diabli wiedza co. Oni przeszli przez to gesiego. Widzialem na wlasne oczy. A teraz udalo sie przejsc przez to i nam – mowil Thompson.

– Nie panu, tylko kierowanej fali podmuchu.

– Co za roznica? Dowiodlem im, ze czlowiek umie myslec i wysnuwac wnioski.

– Komar znalazl otworek w moskitierze i ugryzl. Czy to dowod, ze umie myslec i wysnuwac wnioski?

– Sprobujemy uzyc czego innego.

– A mianowicie czego? Przeciez sa nieczuli zarowno na promieniowanie beta, jak i na promieniowanie gamma.

– A laser? A armatki wodne? Najzwyczajniejszy hydromonitor. Juz sam fakt, ze probujemy przeniknac przez fioletowa plame uzywajac innych srodkow, zmusi ich do myslenia. A to juz rowna sie nawiazaniu kontaktu. A w kazdym razie to wstep do kontaktu.

Hydromonitor Thompsona zainstalowano w bezposrednim sasiedztwie „plamy” – dzielilo go od niej nie wiecej niz pietnascie metrow, pole silowe w tym akurat miejscu najwidoczniej nie dzialalo. Z tego miejsca na szczycie plaskowyzu, z ktorego filmowalem, hydromonitor przypominal spietego do skoku szarego kota.

Ja rowniez przygotowalem sie, wycelowalem kamere. Uwaga, juz! Strumien wody blysnal jak klinga i przebil kurtyne gazowa „plamy”, nie napotkal zadnego oporu, zniknal za ta kurtyna. W trzydziesci sekund pozniej strumien przesunal sie i rozcial ukosnie fioletowy miraz.

Trwalo to nie dluzej niz dwie minuty. Potem nagle „plama” powoli zaczela sie wznosic ku gorze – tak pelznie po niebieskiej firance mucha. Napotkawszy jej polyskujacy blekit strumien wody rozprysnal sie na boki. W oka mgnieniu wokol blekitnego plomienia utworzylo sie cos na ksztalt wscieklej traby powietrznej z miliardow rozpylonych kropel wody.

Filmowalem nadal. Ale wkrotce hydromonitor przestal pracowac. Widocznie Thompson postanowil zakonczyc eksperyment. „Plama” natomiast ciagle pelzla ku gorze, az zniknela gdzies na wysokosciach, za gigantycznymi jezykami plomieni.

Bylo to jedno z moich najmocniejszych wrazen z Grenlandii. A wrazen tu mielismy sporo. Na cale zycie zapamietalem goscinny port lotniczy w Kopenhadze, wielowarstwowe dunskie kanapki i wyraziste kolory Grenlandii, ktora zobaczylismy z powietrza – biel wielkiego lodowca na polnocy, czern plaskowzgorza na poludniu, gdzie lod juz zdjeto, ciemnoczerwone urwiska nadbrzeznych gor, granat morza przechodzacy w matowa zielen fiordow. Patrzylismy na nia nieco pozniej, z pokladu szkunera, ktorym plynelismy na polnoc, do Umanacu.

Ani w czasie rejsu, ani po przybyciu do Umanacu nie zetknelismy sie z przybyszami. Byli tu juz wczesniej i odeszli po wycieciu idealnego trzystukilometrowego kanalu wiodacego w glab kontynentalnego lodowca. Jak gdyby wiedzieli, ze wyruszymy z Umanacu ich sladami. Czekala na nas wspaniala szosa lodowa szersza niz jakakolwiek autostrada swiata, oczekiwal na nas zamowiony w Dusseldorfie samochod terenowy. Zaloga byla nasza, z Antarktydy, pojazd jednak mniejszy byl od „Charkowianki” i nie byl ani tak szybki, ani tak wytrzymaly jak nasza stara amfibia.

– Zobaczysz, ze jeszcze sie z nim nameczymy. Godzina jazdy, dwie godziny postoju – powiedzial Wano, ktory otrzymal wlasnie radiogram ze sztabu Thompsona; donoszono w tym radiogramie, ze dwa inne samochody ekspedycji, ktore wyruszyly o dwadziescia cztery godziny wczesniej, dotad nie przybyly do miejsca przeznaczenia. – Ale pogodka jest ladna. Cieplo.

– Przemiescila sie linia cyklonow – wyjasnil Tolek – nie ma sniegu, poludniowy wiatr. Nie biadol, dojedziemy na miejsce bez przygod.

Ale przygody zaczely sie juz w trzy godziny po wyjezdzie. Zatrzymal nas smiglowiec wyslany nam na spotkanie przez Thompsona – admiral potrzebowal porady i chcial jak najszybciej miec u siebie Ziernowa. Smiglowiec pilotowal Martin.

To, co opowiedzial, wydawalo sie fantastyczno nawet nam, ktorzysmy sie juz przeciez zdazyli przyzwyczaic do fantastyki „jezdzcow znikad”.

Na tym samym smiglowcu dokonywal oblotu blekitnych protuberancji, ktore w gorze laczyly sie ze soba. Rozowe obloki zjawily sie jak zawsze nieoczekiwanie i jak zawsze nie wiadomo skad. Przelecialy nad Martinem nie zwracajac na niego uwagi i zniknely w fioletowym kraterze. Tam tez skierowal swoj smiglowiec i Martin.

Obnizyl sie az na fioletowa plaszczyzne i nie napotkal zadnego oporu. Smiglowiec nadal sie znizal, bez trudu przecinajac szaroliliowe obloki. Przez dwie minuty nic nie bylo widac, a potem Martin znalazl sie nad miastem, nad wielkim wspolczesnym miastem, tylko jak gdyby okrojonym po bokach. Niczym wypukly klosz przykrywala to miasto blekitna kopula nieba. Martinowi wydalo sie, ze to miasto ma w sobie cos dlan znajomego. Znizyl sie jeszcze troche i poprowadzil smiglowiec nad centralna arteria przecinajaca cale miasta. Natychmiast rozpoznal te arterie. To byl Broadway. Wydalo mu sie to jednak tak niewiarygodne, ze zamknal oczy. Otworzyl je – wszystko bylo jak przedtem. Oto Czterdziesta Druga ulica, dalej dworzec, a bardziej na lewo Times Square, wawoz Wali Street, widac nawet kosciolek, slynny kosciolek milionerow. Martin chcial skrecic nad morze, ale mu sie to nie udalo, cos mu przeszkodzilo, odsunelo helikopter. Wtedy zrozumial, ze to nie on kieruje smiglowcem, ze to nie on decyduje, w ktora strone maja leciec, ale to nim kieruja jakies niewidzialne oczy i rece. Jeszcze ze trzy minuty prowadzily go one nad rzeka – wydawalo sie, ze kopula nieba przecina w ktoryms miejscu Hudson River – przeciagnely go ponad koronami drzew Central Parku, po czym zaczely go podnosic, a moze raczej przepychac przez jakis ulotny korek. I oto znalazl sie wraz ze swoja maszyna pod prawdziwym niebem, ponad miastem ukrytym w blekitnym plomieniu i natychmiast wyczul, ze smiglowiec znow jest posluszny kazdemu ruchowi jego reki.

Sluchalismy chciwie tej opowiesci, nie przerwalismy Martinowi ani jednym slowem. A potem Ziernow zastanawial sie przez chwile, wreszcie zapytal:

– Widzial pan wszystko dobrze? Nie myli sie pan?

– Nowego Jorku nie sposob pomylic z niczym innym na swiecie. Ale dlaczego to byl wlasnie Nowy Jork? Przeciez oni sie nawet nie zblizali do Nowego Jorku.

– Moze zblizyli sie w nocy? – powiedzialem.

– Po co by mieli to robic? – sprzeciwil sie Ziernow. – Znamy juz przeciez modele rekonstruowane tylko na podstawie obserwacji, z pamieci… Pan dobrze zna to miasto? – zwrocil sie do Martina.

– Urodzilem sie w Nowym Jorku.

– Ile razy chodzil pan jego ulicami?

– Czyz to mozna zliczyc?…

– No, prosze, chodzil pan, patrzyl, oswajal sie z miastem. Oko rejestrowalo wszystko, pamiec odnotowywala wrazenia we wlasciwych komorkach. A oni obejrzeli to sobie i zrekonstruowali.

– A zatem to byl moj Nowy Jork, taki, jakim go widzialem?

– Tego nie jestem pewien. Mogli modelowac wedlug mozgow wielu nowojorczykow. Miedzy innymi panskiego. Jest taka gra, jig-saw puzzle, zna ja pan?

Martin przytaknal.

– Z wielu kawalkow kolorowego plastyku zestawia sie, uklada taki lub inny obrazek, jakis portret, widoczek

Вы читаете Jezdzcy z nikad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×