albo martwa nature – tlumaczyl nam Ziernow. – Oni postepuja tak samo. Z tysiecy obrazow wzrokowych montuja cos, co istnieje w rzeczywistosci, ale widziane bylo i zarejestrowane zostalo przez roznych ludzi na rozne sposoby. Sadze, ze Manhattan odtworzony w blekitnym laboratorium przybyszow to nie jest taki zupelnie prawdziwy Manhattan. Pamiec wzrokowa jest tworcza i bardzo rzadko odtwarza cokolwiek zupelnie dokladnie. A kolektywna pamiec to z kolei znakomity material do wspoltworzenia – jig-saw puzzle, ukladanka obrazkowa.
Po tej opowiesci Martina wszystko juz wydawalo mi sie mdle i niezbyt interesujace, dopoki nie zobaczylem i nie utrwalilem na tasmie filmowej blekitnych protuberancji i fioletowej „plazmy”. Nowy eksperyment przybyszow byl rownie niezwykly i rownie trudny do zrozumienia jak wszystkie ich poprzednie sztuczki. Rozmyslajac o tym wracalem do obozu.
A tymczasem biegla mi na spotkanie bardzo czyms podniecona Irka:
– Do Thompsona, Jurek! Admiral wzywa wszystkich uczestnikow wyprawy.
JIG-SAW PUZZLE
Okazalo sie, ze przyszlismy ostatni, i skoro tylko weszlismy do admirala, od razu wyczulismy ogolne zaciekawienie i pewne napiecie panujace wsrod obecnych. Wyjatkowy i niezwykly charakter tego zebrania zwolanego natychmiast po przeprowadzeniu eksperymentu swiadczyl o tym, ze Thompson ma jakies watpliwosci. Sklonny zazwyczaj do jednoosobowych decyzji admiral niewiele sie troszczyl o kolegialnosc. Teraz najwyrazniej postanowil zapoznac sie ze zdaniem wiekszosci.
– Eksperyment udal sie – zaczal bez zadnych wstepow Thompson. – Fioletowe wejscie uleglo juz przesunieciu na gorna krawedz kopuly. W zwiazku z tym chcialbym uzyc nowych srodkow. Chcialbym zaatakowac z gory, z powietrza.
– Bomba? – zapytal ktos.
– Bzdura! Potrzebni mi sa spadochroniarze. Zapadlo milczenie. Sam Thompson nie przewidzial, ze moze to byc potrzebne, i nie zabral na wyprawe ani jednego spadochroniarza.
– Skoczylbym – powiedzial Martin. – Ale kto bedzie pilotowal samolot?
Thompson z niezadowoleniem poruszyl wargami. Robil to zawsze, ilekroc opanowywal ogarniajace go rozdraznienie.
– Nawet gdyby byl inny pilot, nie zgodzilbym sie na to, zeby skakal Martin. To, co on widzial, uwazam za sterowana halucynacje. Za hipnomiraz. I dlatego potrzebny mi jest teraz inny czlowiek, z inna psychika.
Popatrzylismy po sobie. Ziernow nie wchodzil w rachube. Wano zwichnal reke w czasie ostatniej jazdy. Ja tylko dwa razy w zyciu skakalem ze spadochronem, ale przyznam, ze bez szczegolniejszej przyjemnosci.
– Skakalem z wiezy spadochronowej – powiedzial Diaczuk – ale moge zaryzykowac.
– Ja tez – przylaczyla sie do niego Irena.
– Nie pchaj sie tam, gdzie cie nie prosili – przerwalem jej. – To nie jest zadanie dla dziewczyn.
Thompson, ktory cierpliwie czekal, az skonczymy te rozmowe, zapytal, co jest przedmiotem dyskusji.
– Grupa spadochronowa jest gotowa – wyskandowalem. – Wyskoczy dwoch, Diaczuk i Anochin.
– Nie zawiodlem sie na panu – usmiechnal sie admiral. – To sie nazywa czlowiek z charakterem. Tego mi wlasnie potrzeba. Dwoch – to jeszcze lepiej. – Popatrzyl na pozostalych. – Jestescie, panowie, wolni.
Przed startem otrzymalismy instrukcje:
– Samolot wzniesie sie na dwa tysiace metrow, podejdzie od polnocnego wschodu i znizy sie nad celem do trzystu metrow. Nie stworzy to zadnego niebezpieczenstwa – spadochroniarze beda mieli pod soba tylko korek powietrzny. Przebijecie ten korek i – gotowe!
Admiral popatrzyl najpierw na Diaczuka, potem na mnie i jak gdyby zaczal miec jakies watpliwosci, dodal:
– Jezeli ktorys z was sie boi, mozecie odmowic wykonania zadania. Nie nalegam.
Spojrzalem na Tolka. Tolek spojrzal na mnie.
– Staruszek zwariowal – powiedzial po rosyjsku – juz chce zdjac z siebie odpowiedzialnosc. Co ty na to?
– Skacze, jasne.
Admiral czekal w milczeniu, przysluchiwal sie dzwiekom nie znanego mu jezyka.
– Wymienilismy poglady – wyjasnilem oschle. – Jestesmy gotowi do lotu.
Samolot poderwal sie z lodowej rowniny, nabral wysokosci i lecial ku wschodowi okrazajac pulsujaca protuberancje. Potem zawrocil i polecial z powrotem, ciagle zmniejszajac wysokosc. W dole, pod nami, niebieszczylo sie morze buszujacego ognia, ktory wszakze nie parzyl. Fioletowe wejscie bylo juz doskonale widoczne – nieregularna lata na blekitnym brokacie – i wydawalo sie stad plaskie i twarde jak ziemia.
– Nie bojcie sie – Martin denerwowal sie za nas. – Nie roztrzaskacie sie. Jest to cos jak piana na piwie, tyle ze troche podbarwiona.
Wyskoczylismy. Pierwszy wyskoczyl Tolek, ja za nim. Widzialem, jak pograzyl sie w fioletowym kraterze, jak gdyby sie wen zapadl. Co jest tam, za metna przeslona gazowa, lod, ciemnosc, smierc przez roztrzaskanie sie czy smierc przez uduszenie? Pograzylem sie w czyms ciemnym, niezbyt wyczuwalnym, w czyms, co nie mialo ani temperatury, ani zapachu. Tylko fioletowy kolor zastapila dobrze mi znana czerwien.
I nagle, niczym cios w oczy, blekit nieba i miasto pode mna, najpierw niewyrazne, zaledwie majaczace we mgle, potem, kiedy mgla sie rozwiala, coraz blizsze i coraz wyrazniej widoczne. Dlaczego Martin twierdzil, ze to Nowy Jork? Nie bylem nigdy w Nowym Jorku, nie ogladalem go z pokladu samolotu, ale dzieki kronikom filmowym wytworzylem sobie pewien obraz tego miasta. To w dole wygladalo zupelnie inaczej, nie widzialem niczego, co bylo mi znane ze zdjec – ani posagu Wolnosci, ani Empire State Building, ani wawozow ulic, ani drapaczy chmur. O nie, to nie byl Nowy Jork, to bylo jakies zupelnie inne miasto, miasto blizsze mi i lepiej znane.
Pode mna niczym gigantyczna litera „A”, ale litera trojwymiarowa, wznosila sie azurowa wieza Eiffla. Po lewej i po prawej jej stronie widzialem krzywe luki – wstege Sekwany. Wielu ludziom wszystkie rzeki ogladane z lotu ptaka wydaja sie blekitne, nawet granatowe, mnie zawsze sie wtedy wydaje, ze sa one zielone. Ta zielona Sekwana skrecala w prawo w strone Mairie d’Ivry i w lewo, w strone Lasku Bulonskiego. Moje oczy od razu odnalazly Luwr i rozwidlenie koryta rzeki wokol wyspy Cite. Palac Sprawiedliwosci i Notre Dame wygladaly stad, z gory, jak dwa kamienne szesciany, rozpoznalem je jednak. Poznalem rowniez Luk Triumfalny na slynnym placu, z ktorego rozchodzi sie promieniscie chyba z dziesiec ulic.
– Martin nalgal – powiedzial Tolek. – To ma byc Nowy Jork?
Obejrzalem sie i zobaczylem Tolka – wisial na napietych linkach swego spadochronu o dwa metry ode mnie. Wlasnie – wisial. Nie opadal, nie plynal w powietrzu, nie byl unoszony przez wiatr – wisial, zastygl nieruchomo w rownie dziwnie nieruchomym powietrzu. Mowie „w powietrzu”, poniewaz oddychalismy swobodnie i lekko, niczym w Schronisku Jedenastu pod szczytem Elbrusu.
– Nie – powiedzialem. – Nie nalgal.
– A co ty widzisz?
– Po wiezy Eiffla mozna poznac co.
– A jednak to nie jest Paryz. Niby to, a jednak nie to – powiedzial Tolek.
– Glupstwa gadasz.
– Skad ci sie wziely w Paryzu gory? Pireneje daleko, Alpy tez nie blizej. A to co?
Spojrzalem w prawo i zobaczylem lancuch lesistych stokow zwienczonych rudawymi iglicami skalnymi w czapach ze sniegu.
– Moze to tutejsze, grenlandzkie gory? – wyrazilem domysl.
– Jestesmy wewnatrz kopuly. A dookola nie ma zadnych gor.
Raz jeszcze popatrzylem na gory. Pomiedzy nimi a kopula widac bylo granatowe pasemko wody. Jezioro? Morze?
– Jak sie nazywa ta gra? – zapytal nagle Tolek.
– Jaka znowu gra?
– No, ta ukladanka z kawalkow…
– Jig-saw.
– Ile jest w hotelu personelu nie liczac gosci? – myslal na glos Tolek. – Ze trzydziesci osob. Czy oni wszyscy sa z Paryza? Ktorys napewno jest z Grenoble. Albo jeszcze skads, z jakichs takich stron, gdzie sa gory i morze. I