Spojrzal.
– Na co mam patrzyc? Na ten rudy kamien?
– On nie jest rudy. On jest czerwony.
– Tu wszystkie kamienie sa czerwone.
– Nie bylo go, kiedy jechalismy w te strone.
Wano spojrzal raz jeszcze, ale nie zdradzal zadnego zainteresowania kamieniem. Postanowilem wiec, ze podejde blizej. Poczatkowo to, co lezalo na szosie, nie kojarzylo mi sie z niczym, ale przez caly czas, kiedy sie do tego zblizalem, probowalem sobie cos przypomniec. Zdarza sie tak, ze czlowiek zapomina cos bardzo dobrze sobie znanego, meczy sie, usiluje to sobie przypomniec i nie moze.
Przede mna, nieomal w poprzek lodowej drogi, stala purpurowa „Charkowianka”, nasza doskonala amfibia sniezna. Najdziwniejsze jednak i chyba zarazem najstraszniejsze bylo to, ze to byla wlasnie ta nasza amfibia, ta z wgniecionym szklem iluminatora i z nowiutkim ogniwem na gasienicy. Ta wlasnie „Charkowianka”, ktora wyruszylismy na poszukiwanie „rozowych oblokow”, ta, ktora zwalila sie w szczeline, a potem rozdwoila sie na moich oczach. Wlasnie wtedy po raz pierwszy naprawde sie przestraszylem – czy znowu jestesmy potrzebni „oblokom” i po co? Ostroznie, bardzo ostroznie obszedlem pojazd dookola – wszystko zostalo zrekonstruowane ze zwykla wzorcowa dokladnoscia. Metal nawet w dotyku byl metalem, pekniecia na wgniecionym pleksiglasie byly calkiem swieze, kawaleczek specjalnej izolacji, ktora obszyte byly od wewnatrz drzwi, zwisal u dolu – drzwi nie byly zamkniete. Domyslalem sie, co zobacze wewnatrz – moja skorzana kurtke na wieszaku, narty w zaciskach i mokra podloge, swieze slady chlopakow. A na wpol otwarte drzwi wewnetrzne beda poskrzypywaly jak zwykle – zimne powietrze z pomostu zacznie sie wdzierac do wnetrza amfibii.
Wszystko tak wlasnie bylo, powtarzalo sie to, co pamietalem. Drzwi do kabiny drzaly lekko jak wtedy i ja sie jak wtedy wahalem czy wejsc tam, zasychalo mi w gardle i grabialy mi palce.
– Wlaz, wlaz – uslyszalem glos zza drzwi – nie jestes u dentysty, borowac nie bedziemy.
To byl znajomy glos, to byl moj glos.
Popchnalem drzwi i wszedlem do kabiny, w ktorej zazwyczaj pracowal Tolek, tej samej, w ktorej ocknalem sie na podlodze po katastrofie na antarktycznym plaskowzgorzu. Przy stole siedzial moj sobowtor i szczerzyl zeby. Najwyrazniej byl uradowany, czego nie daloby sie powiedziec o mnie. Gdybym sie zastanowil, gdybym przyjrzal mu sie uwazniej, od razu wiedzialbym, ze nie jest to ten sam sobowtor, ktorego znalazlem wtedy lezacego bez przytomnosci w kabinie zdublowanej przez przybyszow amfibii. Teraz byl to moj model wspolczesny, skopiowany zapewne w owej krotkiej chwili, kiedy przebijalem na spadochronie w blekitnej kopule owa ni to fioletowa, ni to purpurowa przeslone gazowa. Kombinezon, ktory wtedy na sobie mialem, poniewieral sie tu teraz, rzucony niedbale na lawke. Wszystko to jednak zauwazylem dopiero pozniej, kiedy troche przyszedlem do siebie, kiedy minelo oslupienie i strach, natomiast w pierwszej chwili pomyslalem po prostu, ze nie wiedziec dlaczego powtarza sie oto spektakl, ktory juz raz widzialem na Antarktydzie.
– Siadaj, stary – powiedzial moj sobowtor wskazujac miejsce naprzeciwko siebie.
Usiadlem. Przez chwile wydawalo mi sie, ze mam przed soba lustro, za ktorym znajduje sie basniowa kraina Po-Tamtej-Stronie-Lustra, ktora zamieszkuje moj sobowtor, wilkolak, jakies „anty-ja”. „Dlaczego zmartwychwstal? – pomyslalem. – I w dodatku razem z»Charkowianka«„.
– A gdzie, twoim zdaniem, powinienem byc? – zapytal. – Wszedzie dookola lod, a mieszkania z centralnym ogrzewaniem na razie nikt mi nie zaproponowal.
Strach minal, pozostala zlosc.
– A po co w ogole masz istniec? – powiedzialem. – I w jakim magazynie cie przechowywali, zanim cie nie wskrzesili?
Chytrze zmruzyl oczy – zupelnie jak ja, kiedy czuje nad kims fizyczna albo intelektualna przewage.
– Kogo tu wskrzeszono? Lekliwego gluptasa, ktory o malo co nie zbzikowal na widok swojej kopii? O nie, stary, jestem teraz twoim udoskonalonym modelem, doskonalszym niz ta kamera wobec aparatu fotograficznego Lumiere’a.
Polozyl dlon na stole. Dotknalem jej. Chcialem sprawdzic, czy to aby naprawde czlowiek.
– Teraz wierzysz? Ale madrzej skonstruowany!
Dobylem swego asa atutowego. Zaraz nim przebije.
– Superman, myslalby kto! Skonstruowali cie, kiedy skoczylem ze spadochronem. Wiesz o wszystkim, co sie ze mna dzialo do tej chwili. A potem, co potem?
– Tez wiem. Chcesz, to ci przytocze twoja rozmowe z Thompsonem po wyladowaniu? O jig-saw. Albo rozmowe z Wano o czerwonym kamieniu… – zachichotal.
Milczalem, w podnieceniu szukalem w myslach jakiegos kontrargumentu.
– Nie znajdziesz go – powiedzial.
– Coz to, czytasz moje mysli?
– Wlasnie. Na Antarktydzie domyslalismy sie tylko nawzajem swoich mysli, a raczej swoich zamiarow. Pamietasz, jak chciales mnie zabic? Teraz zawsze wiem, o czym myslisz. Moje anteny neuronowe sa po prostu bardziej czule niz twoje. I dlatego wiem o wszystkim, co sie z toba dzialo juz po wyladowaniu spadochronu. Przeciez ja to ty plus pewne poprawki w dziele matki natury. Cos w rodzaju dodatkowych elementow przekaznikowych.
Nie czulem strachu, nie bylem zdumiony – czulem po prostu podniecenie gracza, ktory przegrywa. Mialem jednak jeszcze jeden atut, a wlasciwie mialem nadzieje, ze to, co mam w zanadrzu, okaze sie atutem.
– A jednak ja jestem prawdziwy, a ty jestes sztuczny. Ja jestem czlowiekiem, ty jestes robotem. Ja zyje, a ty pojdziesz na zlom.
Odpowiedzial mi bez cienia chelpliwosci, bez cienia przechwalki, jak gdyby wiedzial o czyms, o czym my nie wiemy:
– Pojde czy nie pojde – o tym potem – i dodal z moja ironiczna intonacja: – A ktory z nas jest prawdziwy, ktory zas sztuczny – to jeszcze pytanie. Chcesz, zadamy je naszym przyjaciolom? Zalozmy sie. Dobrze?
SUPERPAMIEC I SUBWIEDZA
Odwiesiwszy kurtki na wieszak weszlismy do kabiny naszego grenlandzkiego pojazdu, identyczni, jak blizniacy na filmie, kiedy obu gra ten sam aktor. Przyszlismy akurat na obiad. Irena, cala w bieli, jak gdyby byla na sali operacyjnej, nalewala wlasnie zupe.
– Gdzies ty zginal? – zapytala nie patrzac. Potem podniosla glowe i upuscila lyzke wazowa.
Zapadlo meczace milczenie, surowe, nieomal zlowieszcze. Mego „anty-ja” to jednak bynajmniej nie stropilo.
– A jednak to wcale nie byl kamien, Wano, tylko wiesz co? – powiedzial moj sobowtor glosem tak bardzo moim, ze drgnalem, jak gdybym uslyszal go po raz pierwszy. – Nasza „Charkowianka” z Mirnego! Ta sama amfibia-sobowtor, ktora widziales, a ktora ja sfilmowalem. Mozecie ja sobie obejrzec, jeszcze tam stoi. A ten samozwaniec – wskazal mnie palcem – siedzial sobie w kabinie, jak gdyby nigdy nic i czekal na nas.
Ta bezczelnosc doslownie mnie zamurowala. Scenka zupelnie jak z Dostojewskiego – oglupialy pan Goliadkin i jego zwinny sobowtor. Ani sie obejrzalem, a juz cztery pary oczu moich przyjaciol patrzyly na mnie bynajmniej nie przyjaznie.
Pierwszy opamietal sie Ziernow.
– Skoroscie trafili akurat na obiad, to siadajcie, prosze – powiedzial, patrzac na mnie. – Sytuacja nie jest nowa, ale jest ciekawa.
– Borysie Arkadiewiczu – powiedzialem blagalnie – dlaczego mowicie „wy”? Przeciez to on jest sobowtorem, nie ja. Mysmy sie po prostu zalozyli, czy potraficie nas odroznic.
Ziernow w milczeniu przyjrzal sie nam obydwom, ma mnie zatrzymal spojrzenie nieco dluzej, wreszcie powiedzial:
– Zagadka co sie zowie. Jak dwie krople wody. No, wiec sami sie przyznajcie, ktory z was jest prawdziwy.
– No, wiecie! – powiedzialem.
– Nie obrazaj sie, nie ma o co – powiedzialo moje odbicie. – Obaj jestesmy prawdziwi.