picia. Osobliwe wrazenie sprawialy rosnace tu jak pod sznurek glony i inne rosliny, ktore znalazly na starym drzewie dobra pozywke; wygladaly jak zielence.
Zdumiewajace bylo to, ze zarowno samoloty – o ile Hal mogl dostrzec cos na tych miniaturkach – jak rowniez budowle wykazywaly stan rozwoju nauki z ubieglego stulecia. Hal szacowal je na czwarte cwiercwiecze.
W otworach przy korze drzewa wydrazonych przez ose albo jakiegos robaka, dostrzegl drobne przedmioty w ksztalcie ziarna.
Musial dobrze wytezac wzrok, zeby na brudnoszarym podlozu dostrzec jeden z przecinkow, ktory – jak mu sie zdawalo – pelzal tam i z powrotem tuz przy zielencu.
Porozumieli sie wzrokiem. Djamila skinela glowa, po czym zaczela schodzic z drzewa. Hal podazyl ostroznie za nia.
Na dole czekala na niego.
– Sluchaj – szepnela – co teraz zrobimy?
Sam nie wiedzial. Nie zdawal sobie sprawy z wagi swego odkrycia, czul tylko, ze gdzies nad nimi zawisla lawina pelna wydarzen i ze wiatr, ktory ja poruszy, zaczal juz wiac.
– Potrzebny jest nam jakis dowod – odezwala sie raptem glosno – w przeciwnym razie nikt nam nie uwierzy.
Hal klepnal sie w czolo. Ona ma racje. Juz szykowal sie do powtornej wspinaczki na drzewo, kiedy Djamila chwycila go za reke.
– Stoj, poczekaj chwile! Musimy sie zastanowic. Nie pomyslales w ogole o tych… przecinkach?
Znowu miala racje.
Usiedli na kocu, spogladajac co chwile na brzoze, w obawie, ze dojrza ow drobny roj znikajacy stad na zawsze. Wtedy pozostalaby jedynie wizja, nic wiecej. Naradzali sie goraczkowo.
Po pewnym czasie Hal zaczal wspinac sie ponownie na brzoze. Usiadl na swoim poprzednim miejscu, ostroznie przesunal kciuk i palec wskazujacy po sciankach helikoptera i scisnal go lekko obydwoma palcami. Nastepnie potrzasnal kilkakrotnie aparacikiem i postawil go z powrotem, nie wypuszczajac jednak z reki. Odczekal pelna minute, starajac sie opanowac drzenie.
Gdyby wbrew przewidywaniom w srodku znajdowaly sie owe przecinki, mialy teraz okazje do ucieczki. Kazda istota rozumna postapilaby w ten sposob, gdyby grozilo jej jakies nieznane niebezpieczenstwo.
Nastepnie wlozyl helikopter do pudeleczka, ktore mial z soba, zamknal je starannie i zszedl na dol. Ogarnelo go uczucie triumfu, mimo ze nie dokonal przeciez zadnego bohaterskiego czynu. Zabranie tego malutkiego przedmiotu bylo latwiejsze niz schwytanie muchy.
Zaledwie zeskoczyl na ziemie, cos zabrzeczalo nad nim. Widocznie z platformy wystartowaly pozostale helikoptery. Nie byl nawet w stanie ich policzyc, lecialy bowiem szybko i w nieladzie. Nie wygladalo to jednak na ucieczke; raczej na akcje poszukiwawcza.
Najpierw krazyly razem, potem rozproszyly sie po okolicy. Wkrotce jeden z nich zafurczal obok Hala, ktory uswiadomil sobie w tym momencie, ze z latwoscia moglby stracic samolot na ziemie uderzeniem reki. W chwile pozniej krazyly nad nimi pozostale helikoptery.
Dla zartu Hal dmuchnal na jednego. – Nie! – zawolala Djamila.
Ale maly helikopter, porwany przez prad powietrza, zaczal juz spadac ruchem spiralnym. Na szczescie pilot stanal na wysokosci zadania. Pokierowal maszyne tak, ze smiglo podeszlo pod wiatr, po czym, niesiony przez ped powietrza, oddalil sie.
Zniknaly rowniez pozostale helikoptery. Ku swej radosci Hal i Djamila ujrzeli je w chwile pozniej, kiedy jeden po drugim zaczely ladowac na platformie.
Do domu postanowili wrocic koleja prozniowa, aby nie tracic czasu. Lot o tej porze dnia nie mial sensu. Ich trasa powietrzna przecinala cale miasto, a przeciez nieraz juz zdarzalo sie, ze komputer do koordynacji lotow nie wywiazywal sie ze swej funkcji. Dwuminutowe postoje przy kazdym skrzyzowaniu tras nie nalezaly wtedy do rzadkosci. Tym samym samolotem, ktorym przybyli tu, dolecieli wiec tylko do stacji. Po niecalej godzinie szli juz droga prowadzaca do ich mieszkania.
Tego dnia dla Hala katalizatory oczywiscie nie istnialy. Djamila udala sie do Domu Wychowawczego. Mimo wszystko nie mogli zaniedbac syna. Ostatnio zrobil sie nieznosny.
Wspolnie ulozyli plan dzialania, ktorego pierwsza czesc Hal staral sie teraz wykonac.
Najpierw zadzwonil do Gwena Kaspera.
Gwen wygladal na nieco przemeczonego.
Wideofon wskutek defektu skladnika X znieksztalcal w duzym stopniu obraz na przeciag jednej minuty od momentu wlaczenia, dlatego Hal odniosl wrazenie, ze guz na glowie Gwena trafi go niemal prosto w nos.
– Co sie stalo? – zapytal.
– Uprawiaj sport, jezeli nie zalezy ci na zdrowiu – mruknal Gwen, przykladajac sobie kostka lodu.
Na ekranie pojawila sie twarz Ewy. – Nonsens, nie sluchaj go, Hal. Tatus wyglupial sie po prostu ze swoja corka. Koniecznie chcieli wykonac samolotem petle, no i spadli z wysokosci czterech metrow.
Gwen rozlozyl bezradnie rece, ale Hal, plonac z niecierpliwosci, zmienil juz temat.
– Znasz mnie dobrze? – zaczal przebiegle.
– Hm? – Twarz Gwena wyrazala calkowita dezorientacje.
– Czy wedlug ciebie jestem normalny? – nalegal uporczywie Hal.
Gwen spojrzal na niego marszczac brwi.
– Jeszcze godzine temu odpowiedzialbym, ze tak – odparl uszczypliwie.
Hal przeszedl do sedna sprawy.
– Jak sadzisz, co to jest? – Swoje pytanie poparl faktami. Postawil na stole mini-helikopter, z przodu ustawil czytnik i dla porownania przytknal do helikoptera swoj maly palec.
Gwen wiedzial, ze jego przyjaciel Hal nie nalezy do ludzi zbyt powaznych, ale ogolnie rzecz biorac mozna traktowac go serio. Niejedna juz noc spedzili na dyskusjach. Byla to prawdziwa przyjazn, nie absorbujaca za bardzo partnerow, ale za to trwala. Kazdy z nich wiedzial, co sadzic o drugim. Dlatego Gwen potraktowal powaznie pytanie Hala.
– To jest zabawka, ktora pewien zdolny widocznie majsterkowicz zrobil nie wiadomo po co w wolnych chwilach – odparl.
– Ale jezeli dodam, ze ta zabawka potrafi latac? – W glosie Hala brzmialo napiecie.
– Wtedy uznam, ze twoje uciazliwe cechy dziedziczne jednak funkcjonuja – odparl nie speszony.
Wzmianka o cechach dziedzicznych jakby podzialala na Hala.
– Nie, bez wyglupow – obruszyl sie. – Djamila jest swiadkiem.
To byl argument. Mila byla znana jako osoba bardzo konsekwentna i prostolinijna. Nigdy wlasciwie nie fantazjowala i Gwen wiedzial o tym.
– No to pusc go, niech poleci – ustapil Gwen.
– W tej chwili nie mam odpowiednich pilotow – odparl z zalem Hal.
Gwen zlapal sie za glowe, ale w ostatniej chwili zapanowal nad soba. Udajac, ze chcial tylko obmacac sobie guza, spogladal wyczekujaco na przyjaciela.
Hal zaczal opowiadac mu o wszystkim; tak precyzyjnie i zwiezle, jak to bylo mozliwe.
– I jestes pierwsza osoba, z ktora rozmawiamy na ten temat – zakonczyl. – Wydaje mi sie, ze powinienes zainteresowac ta sprawa komisje ONZ. Innego sposobu nie widze.
W swoim czasie Gwen i Hal przygotowywali sie wspolnie na studia produkcyjne. Hal wybral automatyzacje procesow technologicznych, a Gwen probowal swych sil przy ulepszaniu produkcji. Potem uswiadomil sobie, ze pociaga go raczej sama technika. Po odbyciu zwyklej praktyki produkcyjnej zostal zatrudniony w Radzie Terytorialnej 231, kilkakrotnie byl odznaczony przez Centrum Koordynacji, zdobyl tez wplywy jako czlonek kilku miedzy-terytorialnych gremiow, na przyklad w Komisji ONZ do Spraw Obrony Poszczegolnych Terytoriow. Nalezal do tych ludzi, ktorzy doprowadzaja szczesliwie do konca raz rozpoczeta sprawe.
Wlasciwie, tak jak i Hal, byl zawsze skory do figlow. Nie mial tylko szczescia do swoich partnerek, chociaz mozna bylo o nim powiedziec, ze jest czlowiekiem zgodnym i zrownowazonym. Nalezalo przyznac obiektywnie, ze przede wszystkim wine ponosil tu istotnie przypadek: pierwsza z nich poczula nagle pociag do astro-archeologii i wygrzebywala teraz na Marsie pozostalosci jakichs zagadkowych kultur, zreszta z duzym powodzeniem, ale rowniez uporem. Drugiej przestaly sie podobac czeste wyjazdy Gwena. Ewa natomiast trzymala go krotko.
– A moze po prostu ulegliscie psycho-zludzeniu? – zapytal Gwen po krotkiej chwili milczenia. Potem