– Gadaja, ze Longstreetowie zatrudniaja do roboty w polu. Cyr zakrztusil sie dymem i przekazal pallmaila Jimowi.
– Ojciec obdarlby mnie zywcem ze skory, gdybym zblizyl sie do Sweetwater.
– Chyba tak.
Ale przeciez ojciec jest w wiezieniu, przypomnial sobie Cyr. Gdyby on, Cyr, znalazl prace, moglby zalozyc swoje wlasne, sekretne konto, tak jak Ruthanne.
– Jestes pewien, ze biora robotnikow?
– Tak mowia. Panna Della jest teraz na kiermaszu ciast. Mozesz sie Spytac. – Usmiechnal sie do Cyra. – Maja tam ciasto cytrynowe. Za dwa dolce mozemy jedno kupic. Fajnie by bylo zabrac ciasto cytrynowe nad Gooseneck Creek i zlapac pare zebaczy.
– Jasne, ze fajnie. – Cyr spojrzal na swego przyjaciela. Jego usmiech byl zaskakujaco cieply. – Powinienem chyba pomoc ci zjesc to ciasto, bo inaczej pozresz je cale i sie pochorujesz.
Podczas gdy chlopcy negocjowali warunki nabycia ciasta, a kobiety paradowaly w odswietnych sukienkach. Tuck drzemal rozkosznie we wlasnym lozku.
Uwielbial niedziele. Dom byl cichy jak grobowiec; Della wychodzila na miasto, reszta rodziny przysypiala albo zaszywala sie gdzies z poranna gazeta.
Za zycia matki wygladalo to zupelnie inaczej. Caly dom wypucowany a do bolu maszerowal do kosciola, zeby zajac miejsca we frontowej lawce Matka pachniala lawenda, a na szyi miala perly prababci.
Po nabozenstwie krytykowano kazanie, omawiano pogode i zbiory Podziwiano noworodki. Dumni rodzice chwalili sie doroslymi dziecmi, a mlodziez korzystala z okazji, by poflirtowac.
Potem zasiadano do niedzielnego obiadu. Szynka w galarecie, slodkie ziemniaki, swieze suchary, zielony groszek w gestym sosie, ciasto orzechowe. I kwiaty, na stole zawsze staly kwiaty. Matka juz o to dbala.
Aby okazac jej szacunek, ojciec w niedziele nie bral do ust alkoholu. Ani kropli od switu do zmierzchu. Dzieki temu dlugie popoludnia plynely w sennym rozmarzeniu, co bylo, byc moze, iluzja, ale za to iluzja bardzo krzepiaca.
Tucker tesknil za tamtymi dniami. Ale obecne tez mialy swoje dobre strony. Cichy dom, odlegly swiergot ptakow, szum wiatraka na suficie i cudowna swiadomosc, ze nie trzeba nigdzie isc, niczego robic.
Uslyszal samochod na podjezdzie i przewrocil sie na drugi bok. Ruch wywolal bol. Tucker jeknal, czekajac, az sie uciszy i da mu spac.
Na pukanie do drzwi frontowych otworzyl jedno oko. Porazilo go slonce i Tucker syknal przez zeby. Przez chwile zastanawial sie, czy nie warto symulowac gluchoty i poczekac, az sprawa zajmie sie Josie albo Dwayne. Ale pokoj Josie znajdowal sie po drugiej stronie domu, a Dwayne byl prawdopodobnie w takim samym stanie, w jakim Burke znalazl go wczoraj nad jeziorkiem.
– Kimkolwiek jestes, idz do diabla!
Wtulil glowe w poduszke i postanowil spac niezaleznie od okolicznosci, kiedy nagle pukanie ustalo. Zanim zdazyl sobie pogratulowac zwyciestwa, spod okna jego sypialni dobiegl glos Burke'a.
– Tucker, podnies tylek! Musze z toba porozmawiac. Cholera, Tucker, to wazne.
– Zawsze jest cholernie wazne – wymamrotal Tucker wyskakujac z lozka i krzywiac sie z bolu. Goly i zirytowany otworzyl drzwi na taras.
– Jezu! – Burke cisnal na ziemie niedopalek papierosa i obrzucil cialo Tuckera uwaznym spojrzeniem. Byla to paleta barw. Czern, zielen, rozne odmiany zolci. – Niezle cie poturbowal, co, synu?
– Przyjechales taki kawal drogi, zeby mnie obudzic i dokonac tej cennej obserwacji?
– Zejdz na dol, to powiem ci, dlaczego tu jestem. I wloz cos na siebie, zanim cie przymkne za obraze moralnosci.
– Sam sie przymknij, szeryfie.
Tucker wrocil do sypialni, spojrzal tesknie na zmieta posciel, po czym chwycil bawelniane spodnie i okulary przeciwsloneczne. Uznal, ze to wystarczy.
Poniewaz darzyl Burke'a sympatia, zaszedl do lazienki, by oproznic pecherz i umyc zeby.
Cholera, nie pilem nawet kawy – mruknal, wchodzac na werande. Burke siedzial na bujanym fotelu. Sadzac po stopniu wypolerowania butow i sztywnosci kolnierzyka, wracal prosto z kosciola.
– Przepraszam, ze budze cie tak wczesnie. Zdaje sobie w pelni sprawe, ze jest dopiero poludnie.
– Daj mi papierosa, ty draniu.
Burke spelnil jego zadanie i odczekal, az Tucker dokona obrzadku z obcinaniem koniuszka.
– Naprawde myslisz, ze skracajac fajki oduczysz sie palenia? – predzej czy pozniej. – Tucker zaciagnal sie, skrzywil, wydmuchal dym. Sprobowal jeszcze raz i poczul sie odrobine lepiej. Usiadl. – A wiec, Burke, co cie do mnie sprowadza?
Burke spojrzal na peonie, ktore Tucker probowal ratowac, i zmarszczyl brwi.
– Rozmawialem przed chwila z tym doktorem Rubensteinem. Jadl sniadanie w „Chat'N Chew”.
– Aha. – Tucker pobiegl mysla do wlasnego sniadania. Moze uda mu sie namowic Delie na zrobienie nalesnikow.
– Chcial poinformowac mnie o paru sprawach, glownie po to, zeby napsuc krwi Burnsowi. Ma bzika na punkcie regulaminu, to znaczy Burns. I lada chwila przejmie moja robote. Nie zebym sie martwil.
– Masz moje pelne wspolczucie. Czy teraz moge wroci do lozka?
– Tucker, tu chodzi o Edde Lou. – Burke bawil sie bezwiednie odznaka szeryfa. Wiedzial, ze nie powinien przekazywac zadnych informacji Tuckerowi, zwlaszcza w sytuacji, gdy FBI uwazala go za podejrzanego. Ale lojalnosc bierze czasem gore nad przepisami. – Nie bylo dziecka, Tucker.
– Slucham? Burke westchnal.
– Nie byla w ciazy. Wyszlo podczas sekcji. Nie bylo dziecka. Pomyslalem, ze powinienes o tym wiedziec.
Tucker patrzyl na czubek swojego papierosa. W glowie narastal mu szum.
– Nie byla w ciazy – powtorzyl wolno, z namyslem.
– Nie.
– Jestes pewien?
– Rubenstein zna sie na swojej robocie. Twierdzi, ze nie byla. Tucker odchylil sie na oparcie i zamknawszy oczy, bujal sie w fotelu.
Uswiadomil sobie, ze bol i zal, ktory odczuwal w zwiazku ze smiercia Eddy Lou, bral sie w duzej mierze z mysli o dziecku. Ale to dziecko nie istnialo i zal Tuckera w jednej chwili zmienil sie we wscieklosc.
– Oklamala mnie!
– Nie da sie ukryc, synu.
– Stala tam, przed tymi wszystkimi ludzmi i klamala w zywe oczy. Burke poczul, ze nic tu po nim, i wstal.
– Uznalem, ze masz prawo wiedziec. To by bylo nie w porzadku, gdybys… To znaczy, pomyslalem, ze powinienes o tym wiedziec.
Poniewaz slowo „dziekuje” wydawalo sie zupelnie nie na miejscu, Tucker skinal tylko glowa. Z zamknietymi oczami sluchal, jak Burke zapuszcza silnik terenowego wozu i odjezdza dluga, kreta aleja.
Czul w sobie zimna, slepa furie, ktora wyrastala gdzies z zoladka i wedrowala ku gorze. Rozpoznal symptomy i w innych okolicznosciach pewnie by sie przerazil.
Chcial cos zniszczyc, zmiazdzyc, rozerwac na strzepy i zmienic w pyl.
Poderwal sie z fotela i ruszyl pedem w strone domu. W paru susach pokonal schody. W swoim pokoju chwycil kluczyki do wozu i sprawil sobie te satysfakcje, ze stlukl lampe. Porwal koszule z krzesla i, wypadajac na korytarz, naciagnal ja na siebie.
– Tuck? – Zaspana, otulona czerwonym jedwabnym szlafrokiem Josie stala w holu. – Tuck, chce ci cos powiedziec.
Dzikie spojrzenie, jakim ja obrzucil, zanim runal w dol schodow, wyploszylo z niej resztki snu. Pobiegla za nim.
– Tuck! Poczekaj! – Dogonila go, kiedy otwieral samochod, i chwycila za ramie. – Tucker, co sie stalo?
Wyrwal sie jej, cala sila woli probujac utrzymac w ryzach zwierze, ktore sie w nim ocknelo.
– Trzymaj sie ode mnie z daleka.
– Kochanie, ja chce ci pomoc. Jestesmy rodzina. – Sprobowala odebrac mu kluczyki i jeknela z bolu, kiedy scisnal ja za nadgarstek.