ciazowy czy zywotnosc plodu. Po kilku minutach nieco otepiala Alyssa lezala juz z nogami w strzemionach, przygotowana do porodu. Jej maz – w kitlu, masce i czapce – krecil sie niespokojnie przy anestezjologu, ktory podawal pacjentce tlen przez nos. Wszyscy nerwowo chodzili w kolko, czekajac na Schuberta.
Polprzytomna Alyssa zaczela przec w niekontrolowanym odruchu. Lekarz przysunal do siebie stolik instrumentacyjny, czekajac na to, co nieuniknione. Wkrotce wargi sromowe pacjentki wybrzuszyly sie i spomiedzy nich wylonilo sie czesciowo czolo plodu. Wysuwalo sie powoli, dwa milimetry do przodu, milimetr do tylu. Potem nastapilo kolejne pchniecie i wynurzyla sie cala glowa, a zaraz za nia cialo plodu.
Lekarz ostroznie odcial pepowine. Przekazal bezwladne, pozbawione zycia cialko lekarzowi z neonatologii, ktory polozyl je na plecach na materacu leczniczym. Osluchanie stetoskopem malej piersi bylo tylko formalnoscia. Serce nie bilo. Lekarz uwaznie przyjrzal sie martwemu dziecku.
Tymczasem ginekolog czekal na wydalenie lozyska. Rozmyslal goraczkowo. Mial nadzieje, ze lozyska obydwu plodow nie sa polaczone, bo mogloby sie to tragicznie skonczyc dla dziecka „B'. Wiedzial tez, ze przydaloby sie podac pacjentce dozylnie leki wstrzymujace porod, poniewaz przy szeroko otwartej szyjce macicy drugiemu dziecku grozilo powazne niebezpieczenstwo. Ale decyzje te powinien podjac lekarz prowadzacy.
Minute pozniej ginekologa przywolal lekarz z neonatologii. Spojrzeli na martwy plod. Neonatolog zaczal cos szeptac. Wskazal pewne punkty na dloniach plodu, twarzy i szyi. Kiedy obydwaj przygladali sie cialu, do sali wszedl doktor Schubert.
Tryskal entuzjazmem, niestosownym w tej sytuacji.
– Wszystko w porzadku? – spytal. Alyssa spojrzala na niego tepo, a jej maz nie odezwal sie. Zanim doktor zdazyl cokolwiek dodac, ginekolog przywolal go do siebie.
– No i jak poszlo? – spytal Schubert. Ginekolog ostroznie dobieral slowa.
– Wydaje mi sie, ze mamy pewien problem, doktorze Schubert.
– O czym ty mowisz?
– Jego zdaniem – powiedzial, wskazujac ruchem glowy lekarza z neonatologii – to dziecko nie ma zespolu Downa. Wyglada na to, ze usunal pan nie ten plod, co trzeba.
W hrabstwie Suffolk podejmowano wszelkie mozliwe dzialania, by odnalezc rodziny zmarlych, po ktorych ciala nikt sie nie zglaszal, zwlaszcza gdy chodzilo o zmarle dzieci. Jednak skrupulatne poszukiwania pani Nieves nie przyniosly rezultatow. Dlatego tez sprawa trafila do wladz hrabstwa. Gdyby w ciagu trzydziestu dni nie odnaleziono rodziny, cialo mialo zostac wyslane do Washington Pines w celu przeprowadzenia kremacji. Do tego czasu bliznieta Nieves powinny lezec w kostnicy Szpitala Uniwersyteckiego.
Wieczorem, tego samego dnia, kiedy Alyssa zaczela rodzic, w kostnicy rozblyslo swiatlo i do srodka wszedl mezczyzna z duza torba z logo firmy Nike. Otworzyl chlodnie. Wczesniej wypelnil wszystkie niezbedne papiery, datujac je na dwadziescia szesc dni naprzod, by w razie czego miec dowod, ze ciala zostaly przewiezione do krematorium. Mezczyzna wyciagnal z chlodni polke z nierdzewnej stali i zabral worek, w ktorym lezaly bliznieta. Wepchnal go do torby, ktora przewiesil przez ramie. Nastepnie zgasil swiatlo, zamknal drzwi i wyszedl.
W chlodnych podziemnych korytarzach mezczyzna od czasu do czasu mijal roznych ludzi, ale nikt nie zwrocil uwagi na jego bagaz. Opuscil szpital wyjsciem dla personelu i przeszedl przez podziemny garaz, kierujac sie ku parkingowi, gdzie stal jego dodge. Wrzuciwszy bagaz na tylne siedzenie, mezczyzna wsiadl do wozu i wkrotce jechal juz autostrada na wschod.
Dom mezczyzny znajdowal sie na Long Island, miedzy Manorville a Mattituck. Przed kilkoma laty kupil zaniedbana, dwuakrowa parcele, na zalesionym obszarze daleko od szosy. Stal na niej walacy sie dom i rownie zniszczona stodola, ktorej przegnile drewniane sciany nie byly malowane ani odnawiane od dziesiatkow lat.
Po czterdziestu minutach jazdy autostrada mezczyzna musial jeszcze przez pewien czas kluczyc wyboistymi drogami, by dotrzec do stojacego na odludziu domu. Zabral torbe z tylnego siedzenia, po czym skierowal sie do stodoly i otworzyl wrota. Budynek tylko z pozoru popadal w ruine; choc z zewnatrz wygladal, jakby jeden podmuch wiatru mogl go zniesc z powierzchni ziemi, to w srodku byl wzmocniony stalowymi wspornikami. Sciany, choc chropowate i niewykonczone, wydawaly sie dosc solidne i nadawaly wnetrzu surowy wyglad.
Mezczyzna otworzyl ciezki zamek, zamknal drzwi za soba i wlaczyl swiatlo. W pokoju nie bylo okien. Skapany w bladym, zimnym swietle jarzeniowek, robil niesamowite wrazenie. W kacie stal zelazny czarny kociol. Na scianie przy drzwiach wisialy polki; na jednej z nich stala skrzynka z chrzaszczami. Najbardziej niezwykle jednak bylo to, co wisialo na pozostalych trzech scianach.
Jedna z nich pokrywaly szkielety zwierzece w najprzerozniejszych pozycjach, od spoczynku, przez lot, po atak. Byly tu szkielety fok i hipopotamow, dzikich psow i kotow, drapieznych ptakow oraz gadow. Kazdy z nich zostal uchwycony jakby w naturalnej pozie.
Szkielety na pozostalych dwoch scianach latwiej dalo sie rozpoznac; byly to bowiem szkielety ludzkie, tworzace cos na ksztalt makabrycznej scenki rodzajowej. Dwa z nich, ustawione twarza w twarz, zdawaly sie prowadzic ozywiona rozmowe. Jeden z „rozmowcow' wskazywal trzeciego, ktory wygladal tak, jakby gonil czwartego i tak dalej. Ulozone w makabryczny fryz szkielety mialy najrozmaitsze rozmiary, od malych dzieci po zgarbionych starcow.
Mezczyzna postawil torbe na stole ze stali nierdzewnej i wygrzebal z niej worek z cialami. Rozsunawszy suwak, wyjal zimne zwloki braci Nieves. Na ich piersiach byly widoczne sine slady po nieudanym masazu serca. Mezczyzna napelnil kociol goraca woda i ustawil termostat na temperature tuz ponizej punktu wrzenia. Czekajac, az woda sie zagrzeje, bez cienia emocji wypatroszyl bliznieta. Kiedy woda zaczela sie gotowac, wrzucil do niej pozbawione narzadow wewnetrznych zwloki.
Minie dwanascie godzin, zanim skora, cialo i miesnie oddziela sie od kosci. Po zakonczeniu wytapiania to, co zostanie z blizniat Nieves, bedzie nierozpoznawalne.
A wtedy chrzaszcze znow beda sie mogly najesc do woli.
ROZDZIAL 6
Z uwagi na spotkanie z Bradem Morgan dziekowala losowi, ze tego dnia ubrala sie tak, jak sie ubrala. Rano przewodniczyla zebraniu personelu AmeriCare i w zwiazku z tym postanowila wygladac jak kobieta sukcesu: wlozyla ciemnoszary dwurzedowy kostium. Choc nie byl to odpowiedni stroj na podwieczorek, powiedziala sobie, ze przeciez nie idzie na randke.
Miala mieszane uczucia co do tego spotkania. Brad pokazal juz, ze potrafi byc i czarujacy, i irytujacy. Jednak w glebi duszy Morgan musiala przyznac, ze nie mialaby nic przeciwko temu, by zaprosil ja na randke. Wlasciwie nie byla pewna, jak by zareagowala. Wielu kobietom mogl sie spodobac jego mlodzienczy wdziek, ale ona wolala bardziej doswiadczonych mezczyzn. I choc nie mozna mu bylo zarzucic braku profesjonalizmu, jego wyglupy z rybkami wydaly jej sie infantylne, no i nie wiedziala, co sadzic o pismie dla nudystow, ktore trzymal w swoim gabinecie.
Poza tym Brad chyba zywi uprzedzenia do ludzi pracujacych w systemie ubezpieczen zdrowotnych. O miejscu pracy Morgan wyrazal sie z jednoznaczna wrogoscia. Im wiecej o tym myslala, tym wiekszego nabierala przekonania, ze gdyby zdecydowali sie byc razem, czekaloby ich wiele trudnych chwil.
Spoznila sie na spotkanie. Radisson nie byl daleko, ale korki na drogach sprawily, ze na miejsce dotarla dopiero o wpol do szostej. Zostawiwszy nissana na parkingu, wbiegla do holu budynku i wjechala ruchomymi schodami na pietro, gdzie miescil sie bar.
Brad czekal na nia w srodku. Swobodnie ubrany, mial na sobie blezer, narzucony na rozpieta pod szyja koszule. Jego ogorzala cera i mocno zarysowana szczeka swiadczyly o tym, ze spedza wiele czasu na swiezym powietrzu. Kiedy wstal na jej powitanie, Morgan zauwazyla, ze jest od niej nieco wyzszy.
– Ciesze sie, ze moglas przyjsc. Napijesz sie czegos?
– Co zamowiles dla siebie? – spytala.
– Mrozona herbate.
– Moze byc.
Brad skinal reka na kelnerke, wskazal swoja prawie pusta szklanke i uniosl dwa palce. Nastepnie usiadl, a Morgan zajela miejsce naprzeciw niego. Pianista gral stary utwor Franka Sinatry.
– Pracujesz niedaleko stad, prawda? – zagail Brad.