– Coz, i tak, i nie. Owszem, sa pewne leki, ale byc moze pojawia sie powody, dla ktorych wolelibysmy ich nie stosowac. Trzeba wziac pod uwage wiele czynnikow, czesto ujawniajacych sie w ostatniej chwili. Mam nadzieje, ze porod nie nastapi za szybko. Gdyby to ode mnie zalezalo, wolalbym, zebys urodzila najwczesniej w trzydziestym drugim tygodniu.
– Trzydziestym drugim? Przeciez to za miesiac! – Spojrzala na niego wyczekujaco, ale Brad tylko skinal glowa. – I do tego czasu mam lezec w szpitalu?
– Zostaniesz tu mniej wiecej dwadziescia cztery godziny i jesli wszystko dobrze pojdzie, przeniesiemy cie na oddzial przedporodowy. Tam bedziesz miala wieksza swobode. Ale poniewaz nosisz bliznieta, blony plodowe pekly, a twoje cisnienie pozostawia wiele do zyczenia, bedziemy miec cie na oku.
Jennifer probowala ogarnac to wszystko. W milczeniu odwrocila glowe i westchnela.
Brad wstal.
– Wroce tu pozniej. Czy do tego czasu moge cos dla ciebie zrobic?
– Tak – odparla. – Nie podlaczyli mi jeszcze telefonu. Moglby pan zadzwonic do mojej siostry i wytlumaczyc jej, o co chodzi, jak lekarz lekarzowi?
– Niezwykle – powiedzial Britten. – Wprost zachwycajace. To przekracza wszelkie moje wyobrazenia.
– Ladne, nie? – powiedzial. Mezczyzna usmiechnal sie.
– „Ladne' to nieodpowiednie slowo. Raczej „unikatowe'. Czy wiadomo ci o istnieniu innych egzemplarzy?
– Wiem, ze jeden jest w Hamburgu – odparl mezczyzna. – Tez bracia syjamscy, tyle ze chyba inaczej zrosnieci. Podobno cos takiego maja takze w Hongkongu.
– W Hongkongu jest wszystko. Ale Hamburg…? Pewnie ktorys z nazi-stow przywiozl sobie pamiatke z obozu koncentracyjnego. To znaczaco zmniejszyloby wartosc takiego egzemplarza.
– Taki okaz jest bardzo rzadki – powiedzial mezczyzna. – Bezcenny. -Mial dlugie palce artysty i silne dlonie z wystajacymi sciegnami i schludnie przycietymi paznokciami. Przez chwile poprawial cos w swoim dziele.
Szkielety blizniat Nieves byly ustawione naprzeciw siebie, w pozycji przypominajacej rzezbe Romulusa i Remusa. Dwucentymetrowa cienka kosc laczyla ich grzebienie biodrowe. Jedno z blizniat podnosilo koscista reke, by wskazac cos w oddali, a czaszka drugiego zwrocona byla w tamtym kierunku, z lekko opuszczona dolna szczeka, jakby otwierala usta. Szkielety wygladaly niesamowicie, jak zywe, choc zastygle w bezruchu.
– Bezcenny? – zdziwil sie Britten. – Nonsens. Wszystko ma swoja cene. I cos mi mowi, ze wezwales mnie tu, by o tym wlasnie porozmawiac.
Spotkali sie w stodole bedacej „pracownia' mezczyzny. Britten byl kolekcjonerem i od kilku lat znal go jako dostawce. Niecale pol roku wczesniej kupil od niego wspanialy szkielet mlodej kobiety. Zazwyczaj umawiali sie na neutralnym terenie, ale tego dnia mezczyzna powiedzial Brittenowi, by przyjechal do niego, twierdzac, ze ma cos wyjatkowego.
– Chyba za wczesnie na rozmowe o cenie – ciagnal dostawca. – Ten okaz powinien konserwowac sie jeszcze co najmniej miesiac.
– Dobrze, dobrze. Bede go konserwowal tak dlugo, jak to konieczne. Ile za niego chcesz?
– Za cos tak wartosciowego nie moge wziac mniej niz sto tysiecy.
– Przyjechalem tu, zeby negocjowac, a nie dac sie zgwalcic – powiedzial Britten. Po chwili dorzucil: – Daje dwadziescia piec. Mezczyzna z irytacja pokrecil glowa.
– Drugiego takiego nie znajdzie pan na calej polkuli.
Padla kolejna propozycja, potem kontrpropozycja, az wreszcie po kilku minutach mezczyzni dogadali sie co do ceny. Potem, zadowoleni, uscisneli sobie dlonie.
Kazdy dostal to, czego chcial.
ROZDZIAL 7
Afryka Wschodnia, 1980
Kiedy zorientowano sie, ze roztocza sa w konopiach indyjskich, bylo juz za pozno.
Jeden z nich, wysoki, silny dziewietnastolatek imieniem Makkede, pierwszy odnalazl kryjowke. Znajdowala sie w polowie drogi na szczyt gory, w kepie akacji, pod brezentowa plachta. Kiedy Makkede uniosl ja, w nozdrza uderzyl go znajomy, stechly zapach. Pod plachta lezalo kilka zasuszonych bel kenijskiej marihuany – cenny skarb, ktory albo zostal zgubiony, albo porzucony. W kryjowce bylo cos jeszcze. Pod brezentem lezaly rozkladajace sie ludzkie zwloki, przykryte poszarpanymi ubraniami i skrawkami schnacej skory.
Pozniej koledzy Makkede doszli do wniosku, ze bylo to cialo ofiary morderstwa albo samobojcy zamieszanego w handel narkotykami. Sam Makkede nie zastanawial sie nad tym. Tak sie ucieszyl ze swojego znaleziska, ze postanowil od razu to uczcic. Nie zwazajac na lezace w poblizu zwloki, przygotowal sobie wielkiego skreta i zapalil. Po dziesieciu minutach, kiedy dolaczyli do niego kumple, byl juz niezle zakrecony.
Po nastepnych dziesieciu minutach zaczelo mu brakowac powietrza. Chwycily go dusznosci, a wargi przybraly makabrycznie blady odcien. Makkede, przerazony, zaczal lapczywie chwytac powietrze i szeroko otwartymi oczami patrzyl blagalnie na swoich kolegow. Ci jednak nie mogli nic zrobic. Bezradnie przygladali sie, jak Makkede pada na ziemie. Z jego gardla dobyl sie chrapliwy bulgot. Po chwili na wargach chlopca pojawila sie rozowa piana, a rece zaczely gwaltownie dygotac. Po kilku sekundach Makkede skonal.
Poczatkowo mowilo sie, ze chlopiec zginal w wyniku czarow albo ze padl ofiara
Fielding, jeden z najbardziej znanych entomologow na swiecie, wzial sobie roczny urlop z Cambridge. Byl ekspertem od arachnicadea, kategorii organizmow obejmujacej miedzy innymi pajaki. Od dluzszego czasu podrozowal po Afryce Wschodniej i badal tamtejsze pajeczaki. Byl z wizyta u znajomego biologa z Uniwersytetu w Nairobi, kiedy do tamtejszego laboratorium trafila podejrzana marihuana. Policja wyslala ekspertom naukowym z calej Kenii zawiniete w plastyk probki odnalezionego narkotyku, liczac na to, ze uda im sie wyodrebnic toksyczna substancje, ktora spowodowala smierc Makkede. Szczesliwym zrzadzeniem losu biolog poprosil Fieldinga o pomoc przy analizie produktu.
Ale to, co odkryl Fielding, mialo pozostac tajemnica przez niemal dwadziescia lat.
Brad na prosbe Jennifer skontaktowal sie z Morgan i powiedzial jej, jaka jest sytuacja. Sprawiala wrazenie autentycznie wdziecznej za to, ze do niej zadzwonil, i nie wspomniala ani slowem o ich nieprzyjemnym rozstaniu. Podziekowala mu i zanim odlozyla sluchawke, powiedziala, ze w drodze do pracy zajrzy do szpitala.
Brad poszedl na pospiesznie zwolane zebranie, ktore mialo sie odbyc w sali konferencyjnej obok porodowki. Byl przedstawicielem oddzialu polozniczego. Zjawili sie tam takze czlonkowie personelu pediatrii, pielegniarki, pracownicy administracji i oddzialu chorob zakaznych.
Kiedy wszyscy zajeli miejsca, doktor Harrington podniosl aktualne wydanie „Newsday'. Na pierwszej stronie widnial naglowek: „Niewyjasnione zgony na oddziale intensywnej terapii'. Artykul opisywal cztery zagadkowe przypadki ze Szpitala Uniwersyteckiego. Zawieral same ogolniki, poniewaz szczegoly wciaz pozostawaly nieznane. Autor, jak nalezalo sie spodziewac, uderzyl w dramatyczna nute, przeprowadzil nawet wywiady z rodzicami zmarlych dzieci. Tematem przewodnim artykulu byly watpliwosci co do bezpieczenstwa noworodkow na oddziale intensywnej terapii w Szpitalu Uniwersyteckim.
– Jak zapewne sie domyslacie – powiedzial Harrington – centrala jest zasypywana pytaniami dziennikarzy i zaniepokojonych rodzicow. Stanowy departament zdrowia wszczal wstepne dochodzenie i mozemy spodziewac sie wizyty czlonkow Polaczonej Komisji Certyfikacji Szpitali. Niektorzy z pracownikow panskiego oddzialu – tu spojrzal