– Pewnie nie, ale czy mozesz podejmowac takie ryzyko? Bo my nie. Sluchaj, rozmawialem juz z twoim mezem i on zgodzil sie ze mna. Przepraszam, ze jestem tak stanowczy, ale musisz troche odpoczac. Dlatego polecilem pielegniarkom, by nie wpuszczaly cie tu przed jedenasta. A ja sugeruje, abys poszla na noc do domu.
– Pan nic nie rozumie – nie ustepowala Jennifer.
– Moze i nie, ale bedzie tak, jak powiedzialem. A teraz idz juz. Twoj synek ma sie coraz lepiej, a pielegniarki nie spuszczaja go z oczu.
Jennifer spojrzala z rozpacza w strone inkubatora Benjamina, po czym pokrecila glowa i wcisnela guzik przywolujacy winde. Zjechala do szpitalnego holu i powlokla sie w strone wygodnych foteli pod sala przyjec. Zwalila sie ciezko na jeden z nich i westchnela. Spojrzala na zegar, ciekawa, jak szybko bedzie jej mijal czas. Nie smiala zamknac oczu, ale byla tak zmeczona, ze wkrotce powieki same staly sie potwornie ciezkie. Nie minelo kilka sekund, a juz spala twardym snem.
Po kilku godzinach technik zostala wezwana od obslugi respiratora. Przywieziono jeden z niedawno naprawionych wentylatorow i mozna go bylo na nowo zainstalowac. Z oddzialu intensywnej terapii noworodkow przyszla prosba o udzielenie pomocy jednemu z dzieci. Technik byla tym zaskoczona; przeciez tak czy inaczej miala o dziesiatej przyjsc do Benjamina Hartmana. Niewazne, pomyslala. Skoro urzadzenie zostalo naprawione, to nie ma problemu.
Tymczasem w holu Jennifer zerwala sie ze snu. Nie chciala w ogole zasypiac. Zamrugala, podniosla sie i spojrzala na zegar. Dziesiata pietnascie. Nagle opadly ja zle przeczucia. Pomyslala o swoim synu. Benjamin!
Cos bylo nie w porzadku; czula to. Dlaczego dala sie naklonic do odpoczynku? Smiertelnie przerazona, podbiegla do windy. Raz za razem goraczkowo wciskala guzik ze strzalka skierowana w gore. Minela az minuta, zanim drzwi kabiny sie otworzyly, a nastepne szescdziesiat sekund uplynelo, zanim rozgoraczkowana kobieta dotarla na oddzial intensywnej terapii. Kiedy wpadla w drzwi, zobaczyla grupe ludzi zgromadzonych wokol inkubatora Benjamina. Pielegniarka robila dziecku masaz serca.
Krzyk, zbolaly krzyk cierpienia wezbral w piersi Jennifer, zanim dostrzegla, co sie dzieje. Jedna z pielegniarek podbiegla do niej, przytrzymala i probowala wyprowadzic z sali. Ale choc Jennifer miala nogi jak z olowiu, usilowala sie wyrwac i podbiec do inkubatora, w ktorym lezalo nieruchome, poszarzale cialo Benjamina.
ROZDZIAL 14
Czterdziesci piec kilometrow na wschod od Szpitala Uniwersyteckiego pod wielkim czarnym kotlem palil sie ogien. Oderwalo sie juz wystarczajaco duzo skory, by cialo dziecka z anencefalia opadlo na dno. Mezczyzna zamieszal wywar duzym drewnianym wioslem i szkielet wyplynal na powierzchnie; tu kawalki gabczastej skory i tkanki odczepily sie od kosci i podryfowaly do krawedzi kotla. Mezczyzna wygarnal je wraz z nagromadzonym tluszczem. Wygotowana skore i tluste ochlapy wrzucil do wiadra, ktore nastepnie wyniosl na zewnatrz.
Poszedl z nim sto metrow w glab lasu, gdzie znajdowala sie jama. Na dzwiek krokow mezczyzny z ziemi poderwalo sie stado wron, ktore kraczac i skrzeczac, obsiadly galezie pobliskich drzew. Kiedy wylal odpady do jamy i zniknal, ptaki natychmiast rzucily sie w dol, walczac zazarcie o najsmakowitsze kaski.
Kiedy gotowanie zostalo zakonczone, mezczyzna zgasil ogien i wyjal lsniacy szkielet. Przez nastepne kilka godzin suszyl go nad papierowymi serwetkami, od czasu do czasu zmieniajac je i obracajac kosci, by szybciej schly.
Niezwykly okaz zaintrygowal go. Przed gotowaniem najbardziej charakterystyczna ceche glowy stanowily wylupiaste oczy, podobne do zabich. Teraz jednak zostala tylko polowa czaszki; male wyrostki sutkowate, splaszczona potylica, pelna szczeka dolna oraz znieksztalcona szczeka gorna.
Kiedy szkielet byl juz calkowicie suchy, przyszla pora na chrzaszcze.
Biorac do reki skrzynke, w ktorej byly przechowywane, mezczyzna czul, jak sie ruszaja. Wiedzialy, co je czeka. Polakierowany pojemnik wibrowal w szalenczym rytmie. Kiedy mezczyzna wreszcie podniosl wieczko, chrzaszcze wyrwaly sie ze swojego wiezienia.
Wech wskazal im droge. Setki malych, stloczonych stworzen wygladaly jak wielki kleks o falujacych krawedziach. Nagle cala ich masa runela naprzod, przetaczajac sie przez stalowy blat. Kiedy tylko owady dotarly do szkieletu, ruszyly w gore, przemykajac po nagich kosciach w poszukiwaniu sciegien i chrzastek.
Podczas gdy chrzaszcze jadly, mezczyzna poszedl do drugiego pokoju. Mial za soba dlugi, pracowity dzien i byl przekonany, ze zasluzyl na nagrode. Zaglebiajac sie w fotelu, wyjal swoj zapas marihuany i zapalil skreta. Wciagnawszy do pluc pierwszy haust dymu, zamknal oczy i poczul sie szczesliwy.
Obiecal doktorowi Brittenowi, ze dostarczy okaz przed polnoca. Niecala godzine pozniej, porzadnie nabuzowany, wrocil do swojej pracowni. Chrzaszcze zrobily, co do nich nalezalo, pozostawiajac lsniacy, nieskazitelnie czysty szkielet. Mezczyzna zwabil je z powrotem do skrzynki za pomoca kawalka swiezego miesa. Nastepnie schowal szkielet do malej, wylozonej filcem trumny.
Chwiejac sie nieco, zaniosl ja do furgonetki i ulozyl na podlodze przy tylnych drzwiach. Siadl za kierownica, wcisnal gaz i ruszyl nieuczeszczana polna droga w strone autostrady. W nocy widzial dosc slabo, wiec przez caly czas mruzyl zaczerwienione oczy. Kiedy zjechal na Expressway, wlaczyl radio i przy wtorze jazzu zaczal nucic dzieciece piosenki. Mimo ze byl nacpany, zachowal dosc przytomnosci umyslu, by nie przekraczac predkosci stu kilometrow na godzine.
Jechal prawym pasem. Dluga, prosta jezdnia autostrady uspila jego i tak oslabiona czujnosc. Kiedy mijal zjazd numer piecdziesiat osiem, jego oczom ukazal sie strumien samochodow, co zmusilo go do skretu w lewo. Nie byl na to przygotowany. Wcisnal pedal gazu, ale zrobil to za pozno.
Wpadl na samochod jadacy przed nim. Choc zderzenie nie bylo silne, wystarczylo, by furgonetka skrecila z piskiem opon. Na szczescie, nie uderzyl w nia zaden z nadjezdzajacych samochodow. Woz obrocil sie o trzysta szescdziesiat stopni, po czym zjechal tylem z prawego pobocza, zatrzymujac sie na slupku.
Tylne drzwi otworzyly sie na osciez i mala trumna wystrzelila w powietrze. Kierowca furgonetki, choc wciaz nieco otepialy, szybko zebral mysli. Samochod, z ktorym sie zderzyl, zjezdzal na pobocze sto metrow dalej; obok niego pojawilo sie kilka innych. Mezczyzna nie mogl wpasc w rece policji. Juz raz mial klopoty z powodu narkotykow. Bez wahania wcisnal gaz do dechy i pomknal autostrada przed siebie, pozostawiajac za soba wirujacy klab kurzu i mala trumne.
To wszystko dzialo sie w blyskawicznym tempie; swiadkowie wypadku przede wszystkim byli zadowoleni, ze nic im sie nie stalo. Nikt nie zapisal numeru rejestracyjnego furgonetki. Nikt tez nie zauwazyl wylozonej filcem trumny. Dopiero godzine pozniej policjant doslownie wpadl na mala skrzynke.
W zoltym swietle latarki podrapane, zbite gwozdziami deski wygladaly na nieuszkodzone, ale trumna byla otwarta. Policjant powoli omiotl promieniem swiatla maly bialy szkielet, ktory wypadl na ziemie. Na pierwszy rzut oka wydawalo mu sie, ze to szczatki malpy. Kiedy jednak pochylil sie i obejrzal znalezisko dokladniej, nabral przekonania, ze to szkielet ludzki. Gdy policjant wreszcie sie wyprostowal, rece dygotaly mu jak w febrze.
Skontaktowal sie z posterunkiem i opisal to, co zobaczyl. Nakazano mu wszystko zapakowac i przywiezc. Policjant wykonal polecenie, pamietajac o tym, by wczesniej wlozyc rekawice z lateksu. Kiedy zostawil swoje znalezisko na posterunku numer cztery, byla polnoc. Niepewny, co z tym fantem zrobic, dyzurny sierzant zadzwonil do lekarza sadowego.
Nastepnego dnia wczesnym rankiem przyjechal jeden z wyzszych ranga sledczych z Biura Medycyny Sadowej hrabstwa Suffolk. Dokladnie obejrzal kosci. Doszedl do wniosku, ze to szkielet czlowieka, prawdopodobnie dotknietego jakas wada wrodzona. Zbity z tropu, zadzwonil do biura w Hauppauge i skonsultowal sie z biurem okregowego lekarza sadowego; polecono mu przywiezc makabryczne znalezisko. Sledczy zlozyl podpis na odpowiednim formularzu i zawinal szkielet w sterylny plastyk.
Godzine pozniej asystent okregowego lekarza sadowego pochylil sie nad stolem z nierdzewnej stali. Drobny szkielet byl swiezy i bardzo mlody. Zadnych sladow starzenia sie. Na podstawie calkowitej masy, wzrostu i stopnia skostnienia kosci dlugich mozna bylo zaryzykowac stwierdzenie, ze jest to szkielet noworodka plci zenskiej, a moze nawet plodu z ostatniego trymestru ciazy. Ktos wlozyl wiele wysilku w jego spreparowanie.
Jeszcze wieksza niespodzianka byl niezwykly ksztalt glowy. Poczatkowo lekarz myslal, ze czaszka zostala rozcieta, a jej pokrywa usunieta. Jednak przy blizszych ogledzinach zauwazyl, ze to wada wrodzona. Poniewaz lekarz nie znal sie na embriologii, musial zajrzec do odpowiedniego podrecznika. Ilustracje jednoznacznie