przewrocil sie na bok. Czul sie, jakby tonal, i probowal chwytac ustami powietrze. Z laknacych tlenu pluc dobyl sie dziwny bulgot. Bezradnie rozgladajac sie wokol, Arnold Schubert pomyslal, ze nie moze uwierzyc, iz spotkalo go cos takiego. Byla to jego ostatnia mysl.
Slodkie melodie Verdiego plynely z glosnikow, nieslyszane przez nikogo, jeszcze przez dziewiecdziesiat cztery minuty.
Brad poznal Simona Crandalla na Uniwersytecie Yale. Obydwaj robili specjalizacje z biologii. Od ukonczenia studiow spotykali sie kilka razy w roku i utrzymywali staly kontakt za posrednictwem poczty elektronicznej. Tej nocy Simon wlaczyl swojego peceta i w skrzynce znalazl interesujacy list od Brada. Jego stary druh zapowiedzial, ze przysle mu pewien preparat do obejrzenia.
Paczka przyszla nastepnego ranka. Brad dolaczyl do preparatu informacje na temat jego pochodzenia. Ten przypadek zaintrygowal Crandalla. Znal wszystkie rodzaje owadow, ktore zerowaly na zwlokach, ale niezwykle wydalo mu sie to, ze jakis mikroskopijny pasozyt mogl znalezc sie w organizmie jeszcze przed smiercia.
Crandall obejrzal preparat w duzym powiekszeniu pod swoim zeissem. Rzeczywiscie, laik mogl pomyslec, ze to roztocz kurzu domowego ze wzgledu na podobna wielkosc i taki sam wyglad zewnetrzny. Jednak przy dokladniejszych ogledzinach stawalo sie jasne, ze to wykluczone. Uklad odnozy byl inny. Tajemniczy owad mial dziwne pokrywy skrzydlowe, a jego glowo-tulow byl za maly. Jednak najbardziej zaintrygowal Crandalla aparat gebowy: male, podobne do obcazek szczeki byly mocno wbite w ludzka komorke nablonkowa. Simon dobrze wiedzial, ze roztocze kurzu domowego mozna uznac co najwyzej za pasozyty jedynie przez przypadek wpadajace do drog oddechowych i z nich uciekajace.
Nie potrafil zidentyfikowac tego owada. Widzial go pierwszy raz w zyciu. Pokazal preparat kilku innym kolegom, ale zaden z nich nie wiedzial, co to jest. Nie bylo to zaskakujace, poniewaz na swiecie istnialy setki tysiecy pajeczakow, z czego wiekszosc pochodzila spoza Ameryki Polnocnej.
Simon zadzwonil do Brada, ktory opowiedzial mu pokrotce o zgonach na oddziale intensywnej terapii i wyjasnil, czemu zainteresowal sie ta sprawa. Potem przedstawil wnioski patologa z autopsji makro- i mikroskopowej.
– Myslisz, ze to roztocz kurzu domowego? – spytal na koniec.
– Nie, i wszyscy moi wspolpracownicy zgadzaja sie ze mna. Niestety, nie jestesmy pewni, co to wlasciwie jest. Bede musial zadzwonic do paru osob. Jak pilna to sprawa?
– Bardzo – powiedzial Brad. – Te dzieci umieraja straszna smiercia. Nikt nie wie, co jest tego przyczyna, i nie mamy zadnych wskazowek, oprocz tego roztocza. Potrzebujemy odpowiedzi, Simon, i to szybko. Do kogo chcesz zadzwonic?
– Do moich brytyjskich znajomych – odparl Crandall. – Chlopcy z Anglii uwielbiaja te male pajeczaki.
Simon odlozyl sluchawke i zaczal sie zastanawiac, co sie dzieje, do licha. Najpierw prosba lekarza sadowego z Long Island o zidentyfikowanie rzadkiego gatunku chrzaszcza, a teraz ten niezwykly roztocz. Choc obie sprawy nie musialy byc ze soba powiazane, zagadka pozostawala zagadka. Ciekawe, co powie o tym jego przyjaciel.
Nastepnego ranka odbyl sie pogrzeb Benjamina. Niebo bylo zachmurzone, szare i posepne. Richard, Jennifer, Morgan i Brad jechali limuzyna za karawanem. Na szczescie media nie dowiedzialy sie jeszcze o nastepnym zgonie na oddziale intensywnej terapii Szpitala Uniwersyteckiego.
Kiedy orszak dotarl na cmentarz, padal deszcz. Zimna ulewa zaskoczyla zalobnikow i wszyscy byli przemoknieci do suchej nitki. Jennifer, z trudem trzymajaca sie na nogach, musiala wspierac sie na mezu i siostrze, gdy we trojke staneli nad malym grobem. Jej wlosy byly posklejane w mokre straki. Miala wychudzona, blada twarz, wygladala prawie jak smierc.
Na szczescie ceremonia byla krotka. Po zamknieciu modlitewnikow wszyscy szybko pochowali sie w stojacych w poblizu samochodach. Jennifer powlokla sie sztywno z powrotem do limuzyny. Slowo „rozpacz' nie oddawalo jej stanu, ona przekroczyla juz bowiem granice rozpaczy; odretwiala i wyzuta z uczuc, koncentrowala sie tylko na zaskakujaco trudnej czynnosci, jaka bylo stawianie jednej nogi przed druga.
Na Manhattanie deszcz przestal padac w poludnie. Doktor Crandall dokonczyl rozmowe, ktora zaczal o osmej rano. Najpierw skontaktowal sie ze znajomym z Oksfordu, ktory skierowal go do Brytyjskiego Towarzystwa Entomologicznego i Przyrodniczego. Stamtad zostal odeslany do Krolewskiego Towarzystwa Entomologicznego w Londynie.
Sekretarz towarzystwa, niejaki doktor Colin Halstead, byl entuzjasta Coleoptera, czyli chrzaszczy. Opowiadal o nich z takim ozywieniem, ze prawie nie dal Simonowi dojsc do slowa. Czy wie pan, pytal Halstead, ze Coleoptera sa dominujaca forma zycia na ziemi i ze jedna na piec zywych istot to chrzaszcz? Slyszal pan, ze chrzaszcze pojawily sie przed dinozaurami i ze byly czczone przez starozytnych Egipcjan?
Simon nie mial sumienia powiedziec mu, ze doskonale to wszystko wie. W koncu, po wysluchaniu wywodow Anglika, zapytal o interesujaca go sprawe.
– Hmm… to ciekawe – powiedzial Halstead. – Roztocz, powiada pan? A coz to ma wspolnego z chrzaszczami?
– Prawdopodobnie nic. Dzwonie, zeby spytac, czy moglby pan skontaktowac mnie z kims, kto znalby sie na co bardziej niezwyklych gatunkach.
– Ach, tak… Wie pan co, rzeczywiscie mamy tu kogos takiego. Syn Fieldinga, Neville. To bystry chlopak. Zadzwonie do niego i skontaktuje sie z panem.
Crandall slyszal o Fieldingu. Richard Fielding, autor niezliczonych publikacji na temat owadow, byl entomologiem z Cambridge, zmarlym prze kilkunastoma laty. Crandall nie wiedzial natomiast, ze Fielding mial ktory jest ekspertem od owadow, ale kazda pomoc byla mile widziana.
Nastepnego ranka o szostej zadzwonil telefon. Wyrwany ze snu Simon podniosl sluchawke, wymamrotal „slucham' i uslyszal meski glos, mowiacy z brytyjskim akcentem.
– Prosze wybaczyc, ze pana budze – powiedzial. – Mowi Neville Fielding z Cambridge. Zadzwonil do mnie Colin Halstead i powiedzial, ze ma pan pilna sprawe. Dlatego tez pozwolilem sobie zadzwonic o tak wczesnej porze.
– Dziekuje, to zaden klopot – powiedzial Simon. – Wlasnie wstawalem. Znalazl pan cos?
– Och, tak. Rozmowa z Colinem pobudzila mojapamiec. Przypomnialo mi sie cos, co wiele lat temu uslyszalem od ojca, tuz przed jego smiercia. Widzi pan, niedlugo przedtem wrocil z rocznego pobytu w Afryce…
– Byl w Afryce? Gdzie dokladnie?
– W okolicach Nairobi – odparl Fielding. – Studiowalem wtedy i przyjechalem do domu na wakacje. Pamietam, ze ojciec opowiadal o jakis wyjatkowo drapieznych roztoczach. Niestety, nie sluchalem go wowczas zbyt uwaznie, ale przypomnialem sobie o tym w trakcie rozmowy z Colinem.
Simon usiadl na lozku, zamyslony. Wschodnia Afryka. Zaledwie kilka dni temu zidentyfikowal pochodzacego stamtad niezwyklego chrzaszcza, znalezionego wewnatrz szkieletu w hrabstwie Suffolk, a teraz dowiadywal sie o jakims roztoczu, rowniez zyjacym w tamtym regionie. Zbieg okolicznosci?
– Prosza mowic dalej, slucham. Czego sie pan dowiedzial?
– Ojciec prowadzil dziennik, w ktorym zapisywal wszystkie swoje odkrycia. Nie zostal opublikowany, ale jest dosc szczegolowy. Przejrzalem go dzis rano. Wydaje mi sie, ze kilka stron moze pana zainteresowac. Jesli pan chce, moge je skopiowac i przeslac poczta.
– Bylbym bardzo wdzieczny – powiedzial Simon. Trawila go ciekawosc, czy roztocz odnaleziony przez Fieldinga seniora w Afryce przed kilkunastu laty byl podobny do tego, ktory zakonczyl swoj zywot w plucach noworodka na Long Island.
Morgan miala za duzo wolnego czasu i przez to byla bardzo drazliwa. Nie potrafila sie w pelni odprezyc. Kazdy jej dzien musial byc dokladnie zaplanowany. Dlatego, choc bala sie spotkania z Hugh Brittenem, postanowila wrocic do pracy.
Janice powitala ja cieplo. Na biurku w gabinecie lezal stos papierow. Morgan usiadla i zabrala sie do lektury.
Mniej wiecej po polgodzinie do gabinetu wniesiono kwiaty, wspanialy letni bukiet. Morgan miala nadzieje, ze to od Brada, ale kiedy otworzyla dolaczona do prezentu koperte, jej serce wypelnil strach.
„Moja droga Morgan – czytala. – Prosze, przyjmij najszczersze wyrazy wspolczucia. Wiem, jak wielka