dowodzily, ze noworodek cierpial na anencefalie.
Lekarz zalozyl szkla powiekszajace i dokladnie obejrzal niezwykla strukture kostna. Nigdy jeszcze nie widzial anencefalika. Zaintrygowany, wodzil wzrokiem po kosciach twarzoczaszki, potem po kosci skroniowej, a nastepnie, swiecac sobie mala latarka zajrzal do przewodu sluchowego. Tam cos zwrocilo jego uwage. Jakis maly obiekt utkwil w przewodzie sluchowym wewnetrznym. Lekarz wyjal to cos pincetka i podstawil pod swiatlo.
Przypominalo to jakiegos owada. Moze byl to kleszcz? Stworzenie nie zylo, ale rozklad jeszcze nie nastapil. Mezczyzna polozyl je na szkielku i wsunal pod obiektyw mikroskopu. Byl to jakis niezwykly owad, na pancerzyku mial wzorek, jakiego lekarz sadowy jeszcze nigdy nie widzial. Po godzinie, kiedy przyjechal jego przelozony, razem obejrzeli dziwne stworzenie.
– To chyba chrzaszcz – stwierdzil naczelny lekarz sadowy.
– Chrzaszcz? A skad sie wzial w przewodzie usznym dziecka z anencefalia?
– Nie wiem. Moze wlazl do srodka, kiedy szkielet lezal na ziemi. Wiele gatunkow chrzaszczy zywi sie padlina. Moze dostal sie tam, zanim szkielet trafil do trumny, kto wie?
Jego podwladny krecil glowa.
– Co to za czlowiek, ktory wozi ze soba szkielet anencefalika?
– Nie mam najmniejszego pojecia. Ale jesli chodzi o owady, znam kogos, kto o nich duzo wie. – Poszedl do swojego gabinetu, by sprawdzic numer telefonu doktora Simona Crandalla.
Jennifer musiano zaaplikowac srodek uspokajajacy. W chwili, gdy przyjechali do niej Richard i Morgan, nieszczesliwa matka, ktora na przemian zawodzila albo cos belkotala, byla wlasnie badana przez psychiatre. Nie ulegalo watpliwosci, ze jest na krawedzi zalamania psychicznego. Wreszcie lek zaczal dzialac i Morgan zawiozla Jennifer i Richarda do domu.
Richard byl jak otepialy. Personel oddzialu intensywnej terapii zapewnial go, ze Ben ma sie coraz lepiej, ale on nie do konca w to wierzyl. Jego najgorsze koszmary spelnily sie. Do tej pory myslal, ze obsesja Jennifer to objaw powaznych zaburzen psychiki. Okazalo sie jednak, ze to ona miala racje.
Wyczerpanie i lek uspokajajacy sprawily, ze Jen padala z nog. Morgan pomogla Richardowi zaniesc ja do lozka. Nastepnie sklonila go do szczerej rozmowy. Po godzinie suto zraszanych lzami wynurzen i on mial dosyc. Wsunal sie do lozka obok zony. Morgan poszla do salonu i reszte nocy spedzila na kanapie.
Spalo jej sie fatalnie. Mniej wiecej co godzina wstawala i nadsluchiwala glosu swojej siostry. W dodatku niepokoila sie o siostrzenice, Courtney, mimo ze dziewczynka pozostawala pod fachowa opieka pielegniarek z oddzialu intensywnej terapii. Byla w bardzo dobrym stanie, ale wazyla tylko poltora kilograma, musiala wiec zostac w szpitalu do czasu, az przybedzie jej jeszcze pol. Kiedy Morgan wreszcie zapadla w sen, nawiedzil ja koszmar, w ktorym scigal ja Hugh Britten. Dygotala na calym ciele i rzucala sie po kanapie, az w koncu sie obudzila. Bylo wpol do siodmej.
Morgan szwendala sie bez celu po mieszkaniu az do dziewiatej, kiedy to jej siostra wreszcie sie ocknela. Jennifer, przepelniona rozpacza, odmowila przyjecia lekow i nie chciala wstac z lozka. Morgan uznala, ze najlepiej bedzie dac jej odpoczac. Kiedy przekonala sie, iz Richard wystarczajaco panuje nad sytuacja, pojechala do szpitala.
Minely dwa dni od poranka spedzonego z Bradem. W tym czasie przyslal jej roze i dwa razy dzwonil, ale Morgan nie bylo wtedy w domu. Wciaz delektujac sie cieplym posmakiem ich milosci, pragnela jak najszybciej znow go zobaczyc. Kiedy tylko dorwala sie w szpitalu do telefonu, zadzwonila do niego. Brad przekazal jej przez pielegniarke wiadomosc, ze niedlugo przyjdzie do kafeterii. Morgan zamowila kawe i zajela miejsce. Po dziesieciu minutach Brad nachylil sie nad nia i musnal ustami jej policzek, po czym wzial ja za reke i usiadl.
– Przykro mi z powodu twojego siostrzenca – powiedzial. – Kiedy uslyszalem o tym, co sie stalo, ciebie juz nie bylo w szpitalu.
– Dzieki. Tak czy inaczej, niewiele moglbys zrobic.
– Jak ona to zniosla?
– Nie najlepiej – odparla Morgan. – Mam nadzieje, ze gorzej niz ostatniej nocy juz nie bedzie. Jen jest silna. Powinna z tego wyjsc.
– Dostalas kwiaty ode mnie?
Morgan skinela glowa i jej twarz sie rozpromienila.
– Sa piekne, Brad. Dzieki za goscinnosc, jaka mi ostatnio okazales.
– Musialem ci jakos pomoc. Zawsze jestes u mnie mile widzianym gosciem, Morgan. – Zawiesil glos i zmarszczyl brwi. – Szkoda, ze nie moge tego powiedziec o ludziach z wladz stanowych.
– A co sie znowu stalo?
– Wczoraj zjawila sie u nas inspekcja – powiedzial. – Jeszcze przed smiercia Benjamina. Pewnie to bylo nieuniknione. Kiedy dzieci umieraja w szpitalu, ktos w koncu musi zlozyc skarge.
– Na jakiej podstawie? Ogladalismy karty tamtych dzieci. Nie bylo zadnych niedopatrzen ze strony personelu.
– Owszem, i jesli chodziloby tylko o jedno czy dwojke dzieci, nie mielibysmy takich klopotow. Ale departament zdrowia szuka wszelkiego rodzaju podejrzanych zbieznosci. Kiedy urzednicy dowiaduja sie o trzech czy czterech zgonach, ktore nastapily w identycznych okolicznosciach, od razu zaczynaja dzialac.
– Co w najgorszym przypadku moze sie zdarzyc? – spytala.
– Szpital moze stracic certyfikat. Albo departament zdrowia odetnie fundusze MediCaid i MediCare. Jesli do tego dojdzie, to po herbacie.
– Pewnie slyszales, ze zgon Bena nastapil w takich samych okolicznosciach jak pozostale.
– Tak – powiedzial. – Zdaje sobie sprawe, ze to nieodpowiednia pora na poruszanie takich spraw, ale czy rodzice zgodziliby sie na przeprowadzenie sekcji zwlok dziecka?
– Boze, sekcja zwlok… Czy ten biedny dzieciak nie wycierpial juz dosyc za zycia? Chcialbys go jeszcze pokroic na kawalki?
– Morgan, nie mow tak. Przeciez wiesz, ze w sekcji nie o to chodzi.
– Jak bardzo to dla ciebie wazne?
– Wydaje mi sie, ze nie mamy nic do stracenia. – Wzruszyl ramiona-
– A nuz cos znajdziemy…?
Morgan rozmyslala nad tym przez chwile, po czym skinela glowa.
– Oby. Szkoda tylko, ze nic nie wykryto u pozostalych dzieci. Moze Benjamin by jeszcze zyl. Dobrze – powiedziala. – Porozmawiam z nimi. Brad spojrzal na zegarek.
– Musze wracac na oddzial. Jak tam, widzialas sie z Hugh?
– Nie – odparla. – Wiesz, zaczynam nabierac przekonania, ze miales racje. Moze wreszcie zrozumial, co chcialam mu powiedziec.
Simon Crandall wlasnie pracowal, kiedy nadeszla przesylka ekspresowa. Szybko otworzyl paczke wielkosci listu; jak sie okazalo, zawierala mala koperte z przezroczystego plastyku. Przeczytal dolaczony do niej list od lekarza sadowego z Long Island, po czym wyjal pinceta kawalek papieru wielkosci paznokcia stanowiacy tlo dla malego owada.
Byl to chrzaszcz, przedstawiciel rzedu Coleoptera. Crandalla uderzylo jego piekno. Byl lsniacy i czarny, z purpurowym paskiem przecinajacym pancerzyk i wyraznymi zielonymi plamami majacymi odstraszac potencjalnych napastnikow. Simon nie mogl sobie przypomniec, by kiedykolwiek widzial cos takiego.
Niemal na pewno byl to chrzaszcz padlinozerny, ale z jakiej rodziny? Laczyl w sobie cechy Silphidae, Staphylindae i Carabidae. Poslugujac sie zainstalowanym w mikroskopie nikonem, Simon zrobil kilka zdjec, po czym zajrzal do kilku ksiazek. Po pietnastu minutach mial pare hipotez, ale zadnej jednoznacznej odpowiedzi.
Crandall podejrzewal, ze najlepiej bedzie szukac jej za granica. Brytyjczycy skrupulatnie katalogowali wszystkie owady zamieszkujace ich dawne imperium. Po polgodzinie, glownie dzieki brytyjskim stronom internetowym i ksiedze pod tytulem „Chrzaszcze kontynentu afrykanskiego', Simon znalazl to, czego szukal.
Byl to bardzo rzadki chrzaszcz, pochodzacy ze Wschodniej Afryki Rownikowej. Nigdy nie widziano go poza tym obszarem. Znany jako Silphia Necrophila Tanzaniensis, mial dosc niezwykla diete. W zaleznosci od etapu rozwoju jego pozywienie stanowily rozkladajace sie miekkie tkanki, gnoj albo larwy. Z punktu widzenia ekologii byl calkiem przydatny. Crandall sciagnal i wydrukowal wszystkie informacje.
Nie wiedzial, co o tym myslec. Chrzaszcze byly bardzo wymagajace, jesli chodzi o pokarm. Te, ktore zyly w