Brad ruszyl za nia, zirytowany wlasna niecierpliwoscia, probujac walczyc z ogarniajacym go strachem. Wyjasnil Sue, ze jego syn nigdy dotad nie zachowywal sie nierozwaznie. A Nbele? Co on sobie mysli?! Brad uswiadomil sobie, ze zaczyna mowic bez ladu i skladu. Na korytarzach szpitala nie bylo zywej duszy. Na drzwiach gabinetu Nbele wciaz wisiala nietknieta kartka. Brad porwal shichawke i szybko wykrecil numer sali porodowej. Nikt z personelu nie widzial Mikeya.
Sue Frankel wyjela telefon komorkowy i przez chwile z kims rozmawiala. Wkrotce wszyscy straznicy w szpitalu zostali postawieni w stan gotowosci. Po kilku sekundach z glosnikow poplynelo wezwanie, by Nbele i Michael Hawkins zadzwonili do biura ochrony. Potem Sue i Brad wjechali na osiemnaste pietro i rozpoczeli obchod szpitala.
Trwalo to przeszlo godzine. Michael i Nbele przepadli jak kamien w wode. Nerwy Brada byly napiete jak postronki. Bal sie, ze Michaelowi cos sie stalo, ze lezy gdzies bezbronny, rozpaczliwie wzywajac pomocy. Brada ogarnialo poczucie zatrwazajacej bezsilnosci i choc wiedzial, ze jego obawy prawdopodobnie nie sa uzasadnione, nie mogl sie ich wyzbyc.
Co kilka minut dzwonili do sali porodowej, gabinetu Nbele i szefa ochrony. Wreszcie jeden ze straznikow wpadl na pomysl, by poszukac samochodu Nbele. Po dziesieciu minutach znalezli go na parkingu. Maska byla zimna.
– Jest pan pewien, ze nie zabral gdzies panskiego syna? – spytala Sue.
– Nbele? Skad, to czlowiek godny zaufania! – Brad, zagubiony, potarl obolale czolo. – Przynajmniej tak mi sie wydaje.
– Czy panski syn ma klucz do domu? Moze pojechali tam taksowka.
Dlaczego sam na to nie wpadl? Brad sklal sie w duchu i porwal sluchawke najblizszego telefonu. Sciskajac ja tak mocno, ze kostki mu zbielaly, wykrecil numer domowy. Przeczekal trzy sygnaly, potem czwarty, az wreszcie wlaczyla sie automatyczna sekretarka. Niecierpliwie wstukal kod pozwalajacy na odsluchanie wiadomosci.
Byla tylko jedna. Brad pobladl i powoli opuscil sluchawke. Jego reka drzala, a w glosie brzmial strach.
– Porwali mi syna – powiedzial cicho.
ROZDZIAL 18
Morgan pojechala do Brada, gdy tylko do niej zadzwonil. Zaraz za drzwiami wziela go w ramiona i przytulila mocno, probujac choc troche usmierzyc jego bol, pomoc mu, tak jak on pomogl jej, gdy tego potrzebowala.
Kiedy usiedli przy stole w kuchni, Brad powiedzial jej, jak wyglada sytuacja. Wiadomosc byla krotka i zwiezla: jesli chce, by jego syn zyl, musi przestac weszyc wokol AmeriCare. Rozmowca powiedzial, ze jeszcze zadzwoni, po czym odlozyl sluchawke.
– Poznales jego glos? – spytala Morgan.
– Nie, mowil z obcym akcentem. – Zawiesil glos. – Ale jestem pewien, ze gdzies go juz slyszalem.
– Nie byl to Nbele?
– Nie, na pewno nie – powiedzial Brad, krecac glowa. – Mowil podobnie, ale to nie byl on. Nbele nie jest taki. Przynajmniej tak mysle. Powierzylem mu Mikeya.
– Wlasciwie jak dobrze go znasz?
– Tak jak wszyscy – powiedzial, wzruszajac ramionami. – Jest odludkiem.
– No to kto dzwonil?
Brad przybral na twarz zaciety wyraz.
– Czy to nie oczywiste? Ten sukinsyn Britten, tylko ze zmienil glos! Parszywy dran.
– Ale porwanie? Wiem, ze to dziwak, chyba jednak nie jest az tak szalony.
– Nie? Sama mowilas, ze jest bezwzgledny! W tej chwili trawi go wscieklosc. Poza tym zyje zludzeniami. Pamietasz, jak sie wsciekl, kiedy nie zostal wybrany szefem systemu szkolnictwa wyzszego? Wierz mi, on jeszcze nie powiedzial ostatniego slowa!
– Ale przeciez to nie ma nic wspolnego z toba.
– Nie – przyznal Brad – ale z toba owszem. Ta scenka w twoim domu musiala do reszty wytracic go z rownowagi. Pomysl tylko: musial podwinac ogon i dac dyla. To dopiero bylo upokorzenie. Postanowil sie wiec odegrac!
– Czyli nie wierzysz, ze to ma zwiazek z twoim zainteresowaniem AmeriCare?
– Nie, Morgan, to sprawa osobista, miedzy nim a mna.
– No to co zrobisz? Co radzi policja? Brad odwrocil wzrok.
– Jeszcze niczego im nie powiedzialem.
– Co?! – spytala z niedowierzaniem. – Brad, nie mozesz tego przed nimi ukrywac!
– I nie zamierzam, ale jest za wczesnie, zeby ich do tego mieszac. Policjanci nie sprawdzaja zgloszen o zaginionych osobach, dopoki nie minie przynajmniej…
– Tu nie chodzi o zaginiecie, tylko o porwanie!
– Wiem, ale co mialbym im powiedziec? Ze jakis zakochany maniak, ktory nieszczesliwym trafem jest znanym na calym swiecie ekonomista, probuje mi sie dobrac do skory? Chryste, zamkneliby mnie, a nie jego! – Brad odetchnal gleboko, probujac sie uspokoic. – Morgan, wiesz dobrze, ze jestem rownie wsciekly jak ty, a moze nawet bardziej. Chodzi o mojego syna. Ale musze zalatwic to po swojemu!
– Powiedziales pani Frankel, co sie stalo, prawda?
– Ochrona zgodzila sie zaczekac z powiadomieniem policji do rana.
– Mysle, ze glupio postepujesz – powiedziala Morgan – ale decyzja nalezy do ciebie. Mam nadzieje, ze przygotowales jakis plan.
– Najpierw znajdziemy Nbele, a potem tego kretyna Brittena. W taki czy inny sposob odzyskam syna!
– Powinienes zostawic to zawodowcom – upierala sie Morgan. – Amatorzy, chocby mieli najlepsze zamiary, tylko pogarszaja sytuacje. – Mowiac to, uprzytomnila sobie, ze chodzi o zycie jego syna, i ugryzla sie w jezyk. Bardzo chciala mu pomoc, w koncu wiec wymogla na nim te sama obietnice, ktora zlozyl Sue Frankel: jesli nie znajdzie Mikeya do rana, zadzwonia na policje.
Brad przerzucil notatnik w poszukiwaniu numeru telefonu i adresu Nbele. Choc kilkakrotnie dzwonil tam ze szpitala, postanowil sprobowac raz jeszcze. Nikt nie podniosl sluchawki. Zirytowany, wyjal kasete z automatycznej sekretarki i wsiadl z Morgan do samochodu.
Byla juz prawie polnoc. Ruszyli na wschod, w strone zalesionych, slabiej zaludnionych obszarow w North Shore. Siedzaca obok Morgan odszukala adres Nbele na planie miasta. Dom stal przy slabo oswietlonej slepej uliczce. Brad zatrzymal woz.
Powoli wysiedli z samochodu i ostroznie ruszyli przed siebie waskim chodnikiem. Dom z drewnianym gontem tonal w ciemnosciach. Brad nacisnal klamke. Ku jego zdumieniu drzwi sie otworzyly. Pchnal je.
– Nbele? – krzyknal. – Jest ktos w domu? Mikey, to ja, tata!
Nie bylo odpowiedzi. Morgan weszla do srodka za Bradem i wymacala na scianie wlacznik swiatla. Blada, zoltawa poswiata zalala pokoj, ktory okazal sie malym, skapo umeblowanym salonem. Brad przeszedl waskim korytarzem do pustej jadalni i, zniecierpliwiony, otworzyl wahadlowe drzwi.
Pomieszczenie, w ktorym sie znalazl, bylo pograzone w mroku. Brad podejrzewal, ze to kuchnia. W powietrzu wisial lekko gryzacy odor marihuany. Brad ostroznie ruszyl do przodu, probujac nie stracic orientacji w ciemnosciach. Nagle posliznal sie na czyms mokrym.
Zwalil sie calym ciezarem na podloge i przez chwile nie mogl zlapac tchu. Kiedy lezal w bezruchu, chwytajac powietrze, Morgan wlaczyla swiatlo. Brad, wciaz nieco oszolomiony upadkiem, dopiero po kilku sekundach w pelni doszedl do siebie. A tym, co go otrzezwilo, byl mrozacy krew w zylach krzyk Morgan.
Byla blada, a z jej szeroko otwartych oczu wyzieralo przerazenie. Wskazywala cos drzacym palcem. Brad z trudem usiadl na podlodze i obejrzal sie. Wtedy i jemu zaparlo dech w piersiach.
To, na czym sie posliznal, bylo kaluza krzepnacej krwi, gladkajak plama oleju. Krew wylewala sie z ludzkiej glowy.
Mezczyzna lezal na brzuchu z rekami nieudolnie zwiazanymi sznurkiem na plecach. Jego potylica zostala rozplatana wielkim nozem, ktorego metalowe ostrze tkwilo w czaszce. Krew z rozleglej rany sciekala po policzku i