– Jestem pod wrazeniem, Hugh – powiedziala. – Wideo najwyzszej klasy. Pewnie kosztowalo cie fortune.
– Pieniadze nie maja znaczenia. Liczy sie tylko to, czy cie przekonalem.
– Dales mi do myslenia – powiedziala, starajac sie, by zabrzmialo to szczerze. – Zobaczylam cie od innej strony. Britten, o dziwo, zarumienil sie.
– Dziekuje. Staram sie, jak moge. A teraz, jesli…
– Hugh – przerwal mu Morrison, wpadajac do pokoju. Chodz tu na chwile.
– Czego znowu? – powiedzial Britten ze zloscia. – Chce miec odrobine prywatnosci.
– Ta sprawa nie moze czekac. Wlasnie zadzwonil do mnie jeden z naszych ludzi z policji. W komputerze policyjnym pojawilo sie nazwisko Nuru Milawe.
– Co takiego? – Usmiech momentalnie zniknal mu z twarzy. – To musi byc jakas pomylka, przeciez mial siedziec w domu z tym chlopakiem!
– Moze teraz tam siedzi, ale o pierwszej trzydziesci byl w miescie i probowal opchnac komus jeden z tych swoich szkieletow.
– Wspominano cos o chlopcu? Czy Milawe dal sie zlapac? Morrison pokrecil glowa.
– Uciekl. Ledwo ledwo. Byl sarn.
– Rozumiem – powiedzial Britten. – Czyli teraz ten glupiec jest w domu! Z tego, co wiem, policja nie zna jego adresu. Przynajmniej on tak mowil.
– Moze to sprawdzmy.
– Slusznie. – Britten odwrocil sie do Morgan. – Przepraszam, moja droga, ale na chwile zostawie cie sama. Musimy do kogos zadzwonic.
Odnalezienie polozonej na odludziu, wyboistej drogi wiodacej do domu Nuru, zajelo Bradowi czterdziesci piac minut. W czasie jazdy myslal o Michaelu, ktorego twarz bezustannie stawala mu przed oczami. Siapil drobny deszcz, a droga byla nieoswietlona i w zlym stanie. Brad zatrzymal woz w bezpiecznej odleglosci od domu Milawe, wzial wiatrowke i torbe z tylnego siedzenia. Ostroznie zamknal drzwi, starajac sie nie robic halasu. Potem pochylil sie i potruchtal ciemna, blotnista droga przed siebie.
Zaniedbany drewniany budynek bardziej przypominal opuszczona stodole niz dom. Z wnetrza wydobywal sie slaby blask. Mysl, ze to tu wieziony jest jego syn, wzmogla i tak silna determinacje Brada. Prostujac ramiona, ruszyl naprzod, z twarza mokra od deszczu.
Liczyl na to, ze zastanie Nuru samego. Brad wiedzial, ze gdyby doszlo do walki wrecz, adrenalina doda mu sil, zwiekszajac jego szanse. Mimo to nie mogl zapomniec, z jaka latwoscia Nuru zabil dobrze zbudowanego Nbele.
Niezachwiany w swoim postanowieniu, podkradl sie do budynku. Z oddali dobiegl pomruk gromu. Kilka metrow od drzwi Brad schowal sie za grubym pniem drzewa. Serce walilo mu jak mlotem i musial gleboko oddychac. Dokladnie obejrzal drzwi, a nastepnie powiodl wzrokiem po oknach. W gorze widac bylo cienki czarny drut tanczacy na wietrze – kabel telefoniczny.
Brad nie sadzil, by telefon byl mu potrzebny, i jednoczesnie nie chcial, by Milawe mogl zen skorzystac. Uklakl na mokrej ziemi i przez chwile grzebal w torbie. Odnalazlszy skalpel, szybko zdjal plastikowa pochwe, wyciagnal reke do gory i jednym ruchem przecial kabel.
Britten przekartkowal notatnik z adresami, az wreszcie znalazl ten wlasciwy i wystukal numer. Przez chwile sluchal w skupieniu, po czym odlozyl sluchawke i jeszcze raz sprobowal uzyskac polaczenie. Rozlegl sie cichy trzask, ale nie bylo sygnalu. Bruzda przeciela czolo Brittena.
– To dziwne. Nie moge sie do niego dodzwonic.
– Co, nie odbiera?
– W ogole nie ma sygnalu – powiedzial Britten. – Czekaj, zadzwonie do informacji.
Po krotkiej rozmowie odlozyl sluchawke.
– Podobno sajakies klopoty na laczach, byc moze spowodowane burza.
– To nam niewiele daje.
– Nie mozemy sobie pozwolic na pozostawanie w niepewnosci. Pojedziemy tam.
– A co z dziewczyna? – spytal Morrison.
– Wezmiemy ja ze soba.
Burza nadciagala w blyskawicznym tempie. Po kilku niespokojnych minutach Brad wylonil sie z cienia i podkradl do sciany domu, trzymajac w rekach strzelbe i torbe. Mroczne i ponure niebo doskonale odzwierciedlalo jego stan ducha.
Brad ruszyl w strone zaslonietego okiennicami okna, oddalonego o kilka metrow. Zza szyby saczylo sie slabe swiatlo. Pochylony przebiegl przez mokre zarosla. Zimne strugi deszczu chlostaly mu ramiona i przesiakaly przez ubranie. Przedzierajacy sie przez rozkolysane drzewa wiatr wyl upiornie.
Brad podszedl do okna i zatrzymal sie, oddychajac ciezko. Jesli dopisze mu szczescie, huk piorunow zagluszy odglos jego krokow. Na srodku okna, miedzy zmurszalymi drewnianymi okiennicami byla szeroka szpara. Przywierajac plecami do szorstkiego drewna, Brad powoli zblizyl twarz do odslonietego kawalka szyby.
Trudno bylo cokolwiek zobaczyc przez mokre szklo, ale Brad mial wrazenie, ze widzi duzy, prawie pusty pokoj. Wydawalo mu sie, ze czuje charakterystyczny zapach marihuany. Nagly podmuch wiatru poderwal z ziemi mokre liscie, obsypujac mu twarz jakimis paprochami. Brad przetarl oczy i zajrzal do wnetrza domu.
Slabe swiatlo saczylo sie z malej lampki po drugiej stronie pokoju. Brad przejechal dlonia po szkle, probujac zetrzec mokre smugi i pare. Jego oczy powoli wylowily z polmroku ciemny prostokatny ksztalt, znajdujacy sie w odleglosci okolo trzech metrow od okna. Serce zamarlo Bradowi w piersi, gdy zorientowal sie, ze to oparcie fotela. Unosila sie nad nim cienka wstega dymu. Fotel byl obrocony nieznacznie w lewo. Z cienia wylonila sie glowa z fajka w ustach. Nawet w polmroku dalo sie zauwazyc ludzace podobienstwo do Nbele; mezczyzna mial ostre, wyraziste rysy i gruba szyje, tak jak jego kuzyn.
Brad szybko schylil glowe. Mimo slabosci do marihuany Milawe wygladal na groznego i silnego przeciwnika. Coz, dodawal sobie otuchy Brad, mam przewage, jaka daje mi zaskoczenie.
W strugach lejacego deszczu Brad ostroznie otworzyl ladownice strzelby i wychylil ja do przodu, odslaniajac wlot lufy. Zdjawszy oslone zabezpieczajaca z jednego z nabojow, niepewnie wsunal go do zamka, po czym zatrzasnal magazynek. Nastepnie trzykrotnie zarepetowal wiatrowke, wytwarzajac dosc cisnienia, by pocisk wylecial z lufy z predkoscia stu piecdziesieciu metrow na sekunde. Towarzyszacy temu trzask utonal w huku piorunow. Strzelba byla gotowa do strzalu.
Odglosy zblizajacej sie burzy przywodzily na mysl salwy artyleryjskie. Brad powoli wychylil sie zza okiennicy. Fotel wrocil do swojej poczatkowej pozycji, zaslaniajac Milawe. Brad spojrzal w lewo, gdzie swiatlo lampki bylo silniejsze. Przy scianie stalo male skladane lozko. Otworzyl szerzej oczy. Na lozku lezal jego syn z ustami zaklejonymi tasma.
Michael patrzyl w okno.
Brad pragnal go zawolac, jednak byloby to zbyt ryzykowne. Szybko odchylil glowe. Byl ciekaw, czy Michael go poznal. Pod zasnutym ciezkimi burzowymi chmurami niebem panowaly nieprzeniknione ciemnosci. Szczescie w nieszczesciu, pomyslal Brad, ze chlopiec zyje i nic mu nie jest.
Nawet gdyby Michael go zauwazyl, na pewno nie dalby tego po sobie poznac. Byl zbyt inteligentny, by sie zdradzic. Brad zdawal sobie jednak sprawe, ze nie moze juz dluzej zwlekac. Mikey byl caly i zdrowy, ale kto wie, jak dlugo jeszcze. f; I co teraz zrobic? Moglby sprobowac wejsc przez drzwi frontowe, ale pewnie sa zamkniete. Z drugiej strony, gdyby podkradl sie niezauwazony od tylu i uderzyl Milawe w tyl glowy kolba strzelby… Burza nie ustawala. Brad byl przemokniety do suchej nitki. Porywisty, wilgotny wiatr szalal wsrod drzew, a krople deszczu walily w dach. Oparlszy lufe strzelby o parapet, Brad polozyl torbe na ziemi. Ostroznie otworzyl okno. Michael nie spal juz od kilku minut. Lezal nieruchomo z zamknietymi oczami. Widzial na wlasne oczy, co ten potezny mezczyzna zrobil Nbele, i byl przerazony, ze to samo spotka i jego. Jesli bedzie udawal, ze spi, moze zly czlowiek zostawi go w spokoju.
Usta mial czyms zaklejone. Dobrze, ze mogl oddychac. W jego nozdrza uderzyl jakis dziwny, a mimo to znajomy zapach, taki sam, jak na placu zabaw, kiedy krecily sie tam starsze chlopaki. Michael powolutku otworzyl oczy. Mezczyzna siedzial w fotelu i palil fajke. Michael ostroznie rozejrzal sie po pokoju, zwracajac uwage na wszystkie szczegoly. Jego wzrok spoczal na przedmiocie wiszacym na scianie za fotelem. Chlopiec zmruzyl oczy, usilujac zobaczyc go wyrazniej. Kiedy uswiadomil sobie, co to takiego, serce zamarlo mu w piersi.
Byl to szkielet, z palcem wyciagnietym w jego strone.