wielu milionow nielegalnych imigrantow, ktorzy przekroczyli Rio Grande w latach dziewiecdziesiatych. W czasie podrozy na polnoc wiele wycierpiala, a najwiekszym ciosem byla dla niej smierc dwoch bliskich przyjaciolek. Nelda byla osoba gleboko wierzaca, trwajaca w przekonaniu, ze czlowiek sam sprowadza na siebie nieszczescia albo przez swoje czyny, albo przez niewlasciwe wychowanie. Byla pewna, ze jej przyjaciolki umarly, bo sypialy z ich przewodnikiem, El Coyote. Tak chcial Bog.
Postanowila wiec, ze nie pozwoli, by i ja spotkalo cos takiego. Dlatego tez byla roztropna, ostrozna i na ogol unikala ekscesow. Po dlugiej tulaczce trafila do Nowego Jorku, gdzie po kilku miesiacach zdobyla lewe papiery. Ktoregos dnia obilo jej sie o uszy, ze szukaja chetnych do pracy w fabrica na Long Island. Zarabiala tam niezle, nikt jej o nic nie pytal, pracodawcy oferowali wiele dodatkowych korzysci, no a poza tym miala swoj kat w dzielnicy zamieszkanej przez Salwadorczykow. Wszystko bylo w porzadku, dopoki nie poznala Arturo.
On tez nielegalnie dostal sie do Stanow. Mial gadane i byl drobnym kanciarzem. Nelda wiedziala, ze powinna trzymac sie od niego z daleka, ale nie potrafila oprzec siejego promiennemu usmiechowi i wesolym oczom. Obiecywal jej zlote gory, a ona przez pewien czas mu wierzyla. Zostawil ja, kiedy byla w czwartym miesiacu ciazy.
Nelda wiedziala, ze to znak od Boga – by postepowala zgodnie z Jego nakazami i dala dziecku zycie. Po kilku tygodniach uzalania sie nad soba poszla do znanego dobrze w jej srodowisku lekarza. Kiedy dowiedziala sie, ze nosi w lonie gemelos, nie posiadala sie z radosci. Wierzyla, ze los wreszcie sie do niej usmiechnal, az do tej nocy, kiedy nastapil porod. W tamtej chwili szczescie ja opuscilo.
W czasie zabiegu byla przytomna, dostala bowiem tylko znieczulenie miejscowe. Kiedy bliznieta przyszly na swiat, od razu wiedziala, ze cos jest nie w porzadku, choc personel nic jej nie powiedzial. Poczatkowo, gdy zobaczyla dzieci, byla gleboko wzruszona, jak kazda matka. Kiedy jednak zostaly odwiniete z koca, o malo co nie zemdlala z przerazenia.
To byla
Jennifer Hartman od razu oswoila sie z mysla, ze urodzi bliznieta. Ri-chard Hartman natomiast dlugo nie mogl przyjac do wiadomosci, ze bedzie mial nie jedno, a dwoje dzieci. Na ogol to Richard byl w ich zwiazku roz- wazniejszym partnerem. Dzielnie zniosl pogarde okazywana mu przez Robinsonow i stal sie glowa swojej wlasnej malej rodziny.
Jednak kiedy po wielu latach prob Jennifer wreszcie zaszla w ciaze, w jego uporzadkowany swiat wdarla sie prawdziwa burza. Mial wrazenie, ze stracil kontrole nad wlasnym zyciem. Minal miesiac, zanim w pelni uprzytomnil sobie, ze zostanie ojcem, i musialo uplynac kolejne trzydziesci dni, zeby zaczal sie z tego cieszyc. Jednak kiedy Jennifer powiedziala mu o bliznietach, znowu stracil panowanie nad soba.
Z byle powodu zaczynal wzywac imie Boga.
Jezu Chryste! – mamrotal, chodzac po malym domu, bijac sie otwarta dlonia w czolo.
– Jezu Chryste, jeszcze w tym tygodniu musimy wystawic dom na sprzedaz, bo inaczej nie zdazymy przed porodem znalezc mieszkania z dwiema sypialniami!
– Uspokoj sie – powiedziala mu zona. – Dzis rano dzwonil do mnie facet z agencji nieruchomosci. Trzyma reke na pulsie.
– Nic nie rozumiesz! – upieral sie Richard. – W tej chwili popyt na mieszkania przewyzsza podaz! Jesli nie wplacimy odpowiednio wysokiej pierwszej raty, za zadne skarby nie zalapiemy sie na jakikolwiek porzadny dom!
Jennifer z politowaniem pokiwala glowa i usmiechnela sie.
– Rozumiem z tego tyle, ze fakt, iz zaszlam w ciaze, zmienil mojego obdarzonego zmyslem praktycznym meza w paranoicznego pedanta. Kupno domu, sprzedaz domu, czym tu sie podniecac? Przeciez to wcale nie jest takie wazne.
– Ale…
Jennifer wstala i uciszyla go pocalunkiem w policzek.
– Chodzmy. Ty postawisz mi kolacje, a ja ci opowiem o dwoch kilogramach, ktore przybyly mi w tym tygodniu.
– Dwa kilo? – powiedzial, walac sie dlonia w czolo. – Jezu Chryste!
Nazywalo sie to eufemistycznie „czasem poswieconym dziecku' czy „umacnianiem wiezi rodzinnych', ale dla Brada chwile spedzane z synem Michaelem byly czyms nieporownanie wazniejszym. Nie potrzebowal zachety ani przymusu, by szukac jego towarzystwa. Mikey byl nie tylko wiernym odbiciem swojej matki, ale i dobrym kumplem. Choc mial zaledwie osiem lat, juz stawal sie prawdziwym indywidualista o osobowosci opartej na wrodzonej ciekawosci swiata. Teraz, kiedy wybierali sie na pierwszy wspolny rejs, Brad zastanawial sie, jakie nowe wyzwania czekaja go w miare dorastania Michaela.
Brad nauczyl sie zeglowac na ostatnim roku studiow w Yale i bardzo szybko stalo sie to jego pasja. Mial na nia niewiele czasu; w trakcie wieloletniego stazu rzadko znajdowal chocby kilka godzin dla siebie. Marzyl o tym, by pewnego dnia przeplynac swoja lodzia ocean, a nawet wyruszyc w podroz dookola swiata. Jednak na obecnym etapie kariery zawodowej, pracujac na pelnym etacie w szpitalu, nie mogl sobie na to pozwolic.
Choc bynajmniej nie byl czlowiekiem zamoznym, madrze gospodarowal pieniedzmi. Po szesciu latach praktyki zgromadzil pewne oszczednosci. Oprocz syna nie mial nikogo, z kim moglby sie nimi dzielic. Tesciowie nie zyli, a sam Brad byl jedynym dzieckiem od dawna rozwiedzionej kobiety, mieszkajacej na osiedlu emerytow na Florydzie.
Poprzedniej jesieni Brad postanowil zaszalec. Wplacil pierwsza rate za vectora 12.5, trzynastometrowa zaglowke. Lodz odebral pol roku pozniej i teraz, w sobotni poranek przed Dniem Pamieci, mial odbyc nia pierwszy rejs.
– Wszystko gotowe, synu? – zapytal.
– Jestes pewien, ze zdazymy przed pierwsza wrocic do domu? – odpowiedzial pytaniem Mike.
– Oczywiscie. A co wlasciwie ma byc o pierwszej?
– Taki program na Discovery. O ufoludkach.
– Zdazymy – zapewnil go Brad. – Nie chce, zebys to przegapil. Moze ktorejs nocy wyjdziemy na dwor i poogladamy konstelacje? Mowie ci, nie ma to jak widok gwiazd nad woda. Co ty na to?
– Chetnie.
Michael byl zafascynowany wszystkim, co mialo zwiazek z kosmosem. Przeczytal niezliczona ilosc ksiazek o astronomii i co niedziela podkreslal w programie telewizyjnym na nastepny tydzien interesujace go pozycje. Te, ktore byly nadawane zbyt pozno, nagrywal na wideo. Juz jako maly brzdac Mikey wiedzial wszystko o kometach, dzialalnosci NASA, programie kosmicznym i teoriach dotyczacych powstania wszechswiata. Brad nie mial pojecia, skad u syna wziely sie te zainteresowania, ale staral sieje podsycac.
Lodz byla zacumowana przy molo, na przystani w Stony Brook. Brad pomogl Mike'owi wejsc na poklad, po czym wlaczyl zasilanie i sprawdzil poziom paliwa oraz stan przyrzadow elektronicznych. Kiedy okazalo sie, ze wszystko jest w porzadku, zapalil silnik i pokazal Mike'owi, jak odwiazac cumy od kolkow. Wkrotce potem suneli juz po wodzie na polnoc, w strone ciesniny Long Island.
Byl piekny wiosenny poranek. Promienie slonca odbijaly sie od pstrych drzew rosnacych na brzegu. Wial staly polnocno-zachodni wiatr. Kiedy lodz wyplynela na otwarta wode, Brad przywolal syna do siebie i pokazal mu, jak trzymac ster. Michael, przepelniony duma, szybko zapalil sie do nowego zadania. Wiatr rozwiewal mu proste jasne wlosy.
Patrzac na syna, Brad poczul uklucie w sercu. Objal go ramieniem. Mikey podniosl wzrok na ojca.
– Tato, wszystko w porzadku?
– Tak – odparl Brad lagodnym tonem. – Zaluje tylko, ze nie ma tu twojej mamy.
ROZDZIAL 4