okazji zapoznac sie z jego aktami. Przypuszczam, ze w archiwum cos o nim maja.
– Dobrze – odparl Vicary.
Boothby znowu wynurzyl sie z kregu przycmionego swiatla. Na jego czole pojawila sie zmarszczka, jakby doslyszal cos nieprzyjemnego w pokoju obok; potem zapadl w dlugie, pelne zadumy milczenie.
– Alfredzie, chcialbym na samym poczatku postawic pewna sprawe jasno. Premier nalegal, by wlasnie panu powierzono to zadanie, mimo silnego sprzeciwu ze strony dyrektora generalnego i mojej.
Vicary przez chwile wytrzymal spojrzenie Boothby'ego, potem zazenowany uwaga, odwrocil wzrok. Rozgladal sie po gabinecie. Patrzyl na tuziny zdjec sir Basila z waznymi personami. Na stare wioslo, ktore wisialo na scianie, zupelnie nie pasujac do tego oficjalnego pomieszczenia. Moze to pamiatka radosniejszych, mniej skomplikowanych czasow – pomyslal. Lsniacej powierzchni wody o wschodzie slonca. Zawodow Oksford kontra Cambridge. Albo powrotow do domu w zimne jesienne popoludnia.
– Pozwoli pan, ze wyjasnie te uwage, Alfredzie. Spisuje sie pan doskonale. Pana siatka Beckera okazala sie prawdziwym sukcesem. Ale tak dyrektor, jak i ja uwazalismy, ze do tego zadania nalezaloby wyznaczyc kogos wyzszego ranga.
– Rozumiem – odparl Vicary. Ktos wyzszy ranga, czyli stary oficer, a niejeden z nowych ludzi, ktorych Boothby tak nie znosil.
– Ale jak widac – podjal Boothby – nie zdolalismy przekonac premiera, ze nie jest pan najlepszym czlowiekiem do tego zadania. Dlatego jest teraz pana. Prosze mnie informowac na biezaco o postepach. I zycze panu duzo szczescia, Alfredzie. Podejrzewam, ze bedzie panu potrzebne.
Rozdzial siodmy
W styczniu 1944 roku pogoda zajela w opinii publicznej nalezne jej miejsce glownej obsesji Brytyjczykow. Po wyjatkowo suchych oraz upalnych lecie i jesieni nadeszla zima – i to niezwykle mrozna. Lodowata mgla unosila sie znad rzeki, oszraniala Westminster i Belgravie, niczym dym wisiala nad ruinami Battersea i Southwark. Naloty staly sie odleglym wspomnieniem. Wrocily dzieci. Roilo sie od nich w sklepach z zabawkami i domach towarowych, gdzie matki wymienialy niepozadane prezenty gwiazdkowe na bardziej przydatne. W ostatni dzien starego roku tlumy wylegly na Piccadilly Circus. Mogloby sie to wydac zupelnie normalne, gdyby nie fakt, ze Nowy Rok, ze wzgledu na zaciemnienie, witano w kompletnych ciemnosciach. W pare dni pozniej zreszta Luftwaffe po dlugiej i mile widzianej przerwie znow powrocila na niebo nad Londynem.
Tego wieczoru, o osmej, Catherine Blake szla szybkim krokiem przez most westminsterski. W East Endzie i Dokach szalaly pozary, szperacze ochrony przeciwlotniczej przeszukiwaly nocne niebo. Catherine slyszala monotonne dudnienie pociskow przeciwlotniczych, wystrzeliwanych z baterii w Hyde Parku i znad brzegow Tamizy, w powietrzu czula gryzacy dym. Wiedziala, ze czeka ja dluga, meczaca noc.
Skrecila w Lambeth Palace Road i nagle uderzyla ja bezsensowna mysl: wrecz konala z glodu. Jedzenia brakowalo jeszcze bardziej niz zwykle. Sucha jesien i mrozna zima sprawily, ze z wyspy niemal zupelnie zniknely swieze warzywa. Ziemniaki i brukselka stanowily prawdziwy luksus. Tylko rzepy bylo w brod. Zabije sie, jesli bede musiala zjesc jeszcze jedna rzepe – pomyslala Catherine. Choc, z drugiej strony, w Berlinie zapewne sytuacja byla znacznie gorsza.
Policjant – niski, pulchny mezczyzna, ktory wygladal na zbyt starego, zeby isc do wojska – trzymal straz przy wejsciu na ulice. Podniosl reke i przekrzykujac zawodzenie syren alarmowych, zazadal dokumentow.
Jak zwykle serce jej na chwile zamarlo.
Podala karte, w ktorej widnialo, ze pracuje tu jako wolontariuszka. Policjant zerknal do dokumentu, potem jej sie przyjrzal. Musnela jego ramie i pochylila sie nad nim, by czul na uchu jej oddech, kiedy mowila. Od lat w ten wlasnie sposob rozbrajala mezczyzn.
– Jestem pielegniarka- wolontariuszka w szpitalu Swietego Tomasza.
Policjant podniosl wzrok. Po jego twarzy Catherine poznala, ze przestal stanowic dla niej zagrozenie. Usmiechal sie szeroko, wpatrujac sie w nia, jakby sie zakochal. Catherine to wcale nie zaskoczylo. Byla uderzajaco piekna i przez cale zycie poslugiwala sie swa uroda jako bronia.
Policjant oddal jej dokumenty.
– Bardzo jest zle? – spytala.
– Bardzo. Niech pani uwaza i chroni glowe.
Krazace po Londynie karetki nawet w czesci nie zaspokajaly potrzeb. Wladze zagarnialy wszystko, co im wpadlo w rece: ciezarowki, furgonetki rozwozace mleko, wszystko co mialo kolka, nawet motocykle, byle z tylu sie miescil ranny i lekarz. Na jednej z karetek, ktora wlasnie podjechala pod sale przyjec, Catherine pod czerwonym krzyzem dostrzegla zamalowana nazwe tutejszej znanej piekarni.
Przyspieszyla kroku, ominela karetke i weszla do srodka. Pogotowie przypominalo dom wariatow. Az roilo sie od rannych. Byli wszedzie: na podlodze, w korytarzach, nawet w pokoju pielegniarek. Wielu plakalo. Inni tkwili bez ruchu, zbyt oszolomieni, by pojac, co sie z nimi dzieje. Mnostwo pacjentow czekalo, by obejrzal ich lekarz albo pielegniarka. A nowych ciagle przybywalo.
Ktos dotknal ramienia Catherine.
– Nie pora stac i sie gapic, panno Blake.
Catherine obejrzala sie i zobaczyla surowa twarzy Enid Pritt. Przed wojna Enid byla dobroduszna, czasem roztargniona kobieta, przyzwyczajona do przypadkow naglej grypy, a od czasu do czasu ofiar jakiejs bojki na noze w sobotni wieczor pod pubem. Lecz wojna to zmienila. Teraz Enid chodzila wyprostowana, mowila jasnym, wyraznym glosem, nigdy nie marnujac slow. Kierowany przez nia jeden z najbardziej ruchliwych punktow pogotowia dzialal bez zarzutu. Rok temu, po dwudziestu osmiu latach malzenstwa, jej maz zginal podczas nalotu. Enid Pritt nie pograzyla sie w zalobie. To moze poczekac, dopoki nie pokonaja Niemcow.
– Nie wolno im sie domyslac, co pani mysli, panno Blake – skarcila Catherine przelozona – bo jeszcze bardziej sie wystrasza. Niech pani zdejmuje plaszcz i bierze sie do roboty. Mamy tutaj co najmniej stu piecdziesieciu rannych, a z kazda minuta ich przybywa. Mowili, ze bedzie jeszcze wiecej.
– Nie widzialam tylu rannych od wrzesnia czterdziestego roku.
– I dlatego pani potrzebuja. A teraz do roboty, mloda damo, raz- dwa.
Enid Pritt krazyla po sali niczym dowodca przemierzajacy pole bitwy. Catherine patrzyla, jak udziela reprymendy innej mlodej pielegniarce za niestarannie zalozony opatrunek. Enid Pritt nie miala ulubienic, wszystkie pielegniarki i wolontariuszki traktowala rownie surowo. Catherine odwiesila plaszcz i ruszyla do pracy. Zaczela od dziewuszki, ktora sciskala wytartego pluszowego misia.
– Gdzie boli, malenka?
– Raczka.
Catherine podwinela rekaw swetra dziewczynki, odslaniajac ramie – z cala pewnoscia zlamane. Dziecko bylo w szoku i nie uswiadamialo sobie bolu. Catherine zagadywalaj zeby odsunac mysli malej od rany.
– Jak sie nazywasz, kochanie?
– Ellen.
– Gdzie mieszkasz?
– W Stepney, ale naszego domu juz nie ma. – Mowila spokojnie, rzeczowo.
– A gdzie sa twoi rodzice? Czy przyjechali tu z toba?
– Strazak powiedzial, ze sa teraz u Bozi.
Catherine nic juz nie powiedziala, tylko uscisnela raczke dziecka.
– Zaraz przyjdzie cie zbadac lekarz. A na razie siedz i postaraj sie nie ruszac reka. Zgoda, Ellen?
– Tak. Jest pani bardzo ladna. Catherine sie usmiechnela.
– Dziekuje. Wiesz co?
– Co?
– Ty tez jestes ladna.
Catherine przeszla dalej korytarzem. Starszy mezczyzna z rana na czubku lysej glowy podniosl wzrok, kiedy