slodkie zaproszenie. Nie zniknelo. Wyszla mu naprzeciw, kiedy wciaz nie mogl sobie poradzic z jedna oporna skarpetka. Zostawil ja w spokoju. Do diabla z glupia skarpetka.
Wydawalo sie… zdecydowanie sie wydawalo, ze nie musi sie martwic, czy jego cialo jej sie spodoba. Czubkami palcow bladzila wsrod szorstkich wlosow na jego piersi. Jej dlonie wybraly sie na niczym nie skrepowana podroz odkrywcza a ich sladem ruszyly usta. Wtulila sie policzkiem w zaglebienie szyi Steve'a.
Nigdy przedtem nie mial do czynienia z kobieta tak zdecydowana go piescic, natychmiast, w tej chwili, jakby tuz obok tykala bomba zegarowa i nastepnej okazji mogloby juz nie byc. Przerzucila noge przez jego udo i przyciagnela go blizej siebie, jakby byla wystarczajaco silna, by zmusic stukilowego mezczyzne do zrobienia kazdego glupstwa, o jakim zamarzy.
I to jej sie udalo. Zrobilby dla niej wszystko, jednym skokiem znalazlby sie na szczycie wiezowca, bylby ptakiem, samolotem, wszystkim, o co by poprosila. Kochala go. Domyslil sie tego, mial nadzieje, uwierzyl na podstawie jej zachowania. Jednak nie wiedzial tego na pewno, dopoki nie poczul promieniujacego z niej uczucia. Skora Mary Ellen lsnila w ciemnym pokoju, a gwaltowne pragnienie w jej oczach moglo doprowadzic go do szalenstwa.
Po raz pierwszy zrozumial, dlaczego wilki wyja. Zrzucil poduszki na podloge i zagarnal ja pod siebie, a Mary Ellen z kocim pomrukiem oplotla go nogami. Kiedy poczula jak powoli ja wypelnia, wygiela sie w luk, a cale jej cialo przebiegl dreszcz. Ustami poszukala jego warg i wpila sie w nie pocalunkiem doglebnym jak przysiega, gwaltownym jak nagle wyznanie.
Odczuwal pozadanie juz przedtem. Wiedzial, co to milosc. Nigdy jednak nie znalazl kobiety, bedacej jego duchowym odpowiednikiem, ktorej dzikosc zaspokajalaby plonacy w nim glod – glod wywolany jej smakiem, dotykiem, szmerem oddechu, miodowym zapachem skory, czyms w rodzaju narkotyku, od ktorego calkowicie uzaleznilo sie jego serce. Tu bylo jej miejsce. Przy nim.
Slupki lozka podzwanialy, a materac trzeszczal. Nie tak szybko, upominal sam siebie. Sposob, w jaki reagowala uderzal mu do glowy, chociaz doskonale wiedzial, ze jej obawy nie zniknely w jednej chwili. Ostatnia rzecza jakiej by chcial, to przeczucie, ze Mary czula sie uwiedziona, ponaglana uwolnionymi spod kontroli emocjami. Patrzyl na nia czule i zaborczo, widzial, jak jej oczy robia sie nieobecne i zamglone, a cialo wygina sie w napieciu i slepym pragnieniu.
Czy cos takiego mogloby byc zle? Zignorowal instynktowne ostrzezenia i pozbyl sie wszelkich trosk.
Liczyla sie tylko chwila obecna. Marzyl, zeby i ona czula to samo. Aby byla wolna i pozbawiona wszelkich zahamowan. Delikatna. Niesmiala, jesli miala na niesmialosc ochote, i lubiezna, jesli taka byc chciala. Calkiem wolna, zeby mogla rzucic sie w przepasc i bez wahan wierzyc, ze on ja pochwyci.
Zawolala go po imieniu ochryplym, pelnym napiecia glosem. Wtedy prysly resztki jego zdrowego rozsadku. Rzucil sie razem z nia w owa przepasc. I pochwycil ja cala moca swej milosci.
Steve zapadl w drzemke, ale Mary Ellen nie mogla spac… i nie chciala. Co tam sen! Chciala jak najdluzej zachowac to wrazenie bliskosci i przynalezenia do niego.
Wlosy mial zmierzwione i spal z poduszka zmieta pod zarosnietym policzkiem. Wyciagnal sie na cala dlugosc lozka. Zagarnal dla siebie cala koldre. A uparty byl nawet we snie, bo kiedy probowala wysliznac sie z lozka przytrzymal ja ramionami, nawet nie otwierajac oczu.
Mogla patrzec na niego bez konca. Ogarnal ja cudowny nastroj… Namietnosc nie byla jej obca, ale zaden mezczyzna nie rozpalil jeszcze jej serca tak jak Steve. Johnny uwazal sie za sprawnego kochanka. Nie mylil sie. Lecz sprawny kochanek nie mogl sie rownac z mezczyzna ktory calkowicie obnazyl sie wobec niej i w cudowny sposob zmusil swoja kochanke do podobnej uczuciowej szczerosci.
Powiedzial, ze ja kocha. Nie raz, ale kilka razy. Oczywiscie, nie znal prawdziwej Mary Ellen, slynacej z fatalnych, zenujacych sercowych pomylek. Nie mogl jej rzetelnie ocenic, wiec bylaby szalona, gdyby uwierzyla w te dwa magiczne slowa Uwierzyla jednak nareszcie w swoje prawo do milosci.
Dopoki nie spotkala Steve'a i jego bratnich, zwierzecych dusz, zawsze przyjmowala za pewnik stary stereotypowy sad o wilkach – samotnikach. Wilki byly towarzyskie, lojalne, kochajace, bezgranicznie oddane rodzinie i przyjaciolom. Tak jak on. Jej kochanek nie byl samotnikiem z wyboru, lecz z koniecznosci.
Wkrotce wyjezdzal. Wiedziala ze trzeba mu kobiety silniejszej, pewniejszej siebie, a nie kogos zamartwiajacego sie swoimi niezliczonymi porazkami. Naprawde to rozumiala a jednak dziwila sie, ze przedtem czegokolwiek sie bala. Teraz dopiero uzmyslowila sobie, czym jest prawdziwy strach. Bala sie, ze po jego wyjezdzie moze juz nigdy nie wrocic do normy.
Moglaby przysiac, ze Steve mocno spi, lecz nagle poczula dotyk jego palcow na policzku.
– Nie mozesz spac?
– Nic mi nie jest. – Pomyslala ze smutkiem, ze znow klamie, ale tak trudno bylo powiedziec prawde. Nie chciala spac. Nie chciala, zeby ta noc sie skonczyla. Pragnela aby ich zwiazek wryl sie jej w pamiec, by stal sie jej tajemnica.
Przesunal sie, tak ze lezeli z glowami na jednej poduszce. Nawet w tej ciemnosci czula na twarzy jego wzrok. Wilcze oczy. Glebokie i zachlanne, bedace zwierciadlem duszy, dotykajace jej twarzy niczym pieszczota.
– Jestes cudowna, Mary – mruknal. – Nie wiem, co ze mna robisz. Nie musze tego rozumiec. Jestes skarbem, jakiego nigdy nie spodziewalem sie znalezc.
– Nie jestem zadnym skarbem, tylko starzejaca sie idiotka.
– To niewiele wiesz. Zwykle starzejace sie idiotki nie robia mezczyznom sieczki z mozgu. Jestem wykonczony, moja pani. Przez ciebie. Wlasciwie obarczam cie pelna odpowiedzialnoscia za to, ze calkowicie utracilem samo kontrole.
Rozesmiala sie cicho.
– Chyba oboje troche przesadzilismy.
– Troche?
– No, dobrze. Oboje zapamietalismy sie w szalenstwie. – Cieply blask jego oczu oniesmielal ja. Poszukala jakiegos innego tematu rozmowy. – Skoro nie spisz… martwilam sie, ze jestes glodny. Nie jadles kolacji.
– Kolacja to wspanialy pomysl. Musze przyznac, ze umieram z glodu.
– Upieklam ciasto biszkoptowe. Moze nieco wyschlo. Nie wiem, co jeszcze moge uratowac z kolacji, ale na pewno uda mi sie…
– Mary?
– Hmm?
– Lubie ciasto biszkoptowe. Ale nie mam na nie ochoty.
– Chcesz kanapke?
– Tez nie. Umieram z glodu. Slowo honoru. Ale jest tylko jedna rzecz, na ktora mam ochote…
– Co takiego? – uniosla reke, zeby odrzucic koldre.
Rzucil sie na nia blyskawicznie. Przylgnal do jej ust delikatniej niz wiosenny wiatr, a potem mocniej, bardziej dziko. Szybko przekonala sie, ze ta jedyna rzecza na ktora mial ochote, byla ona.
ROZDZIAL DZIESIATY
Patrzac, jak Mary Ellen biega po kuchni, Steve nie wiedzial, czy chce ja udusic, czy pocalowac. Niestety, obie czynnosci wymagaly kontaktu fizycznego. Poruszala sie za szybko, zeby mogl sprobowac jednego czy drugiego.
– Lepiej, zeby smakowaly ci grzanki – ostrzegla. – Zrobilam ich tyle, ze starczyloby dla pulku wojska. – Z usmiechem postawila przed nim talerz. – Latwo zadowolic mezczyzne, ktory nic nie jadl od wczoraj. Podejrzewam, ze rzucilbys sie nawet na kawalek tektury.
– Ale to nie jest tektura. I naprawde wyglada apetycznie.
I rzeczywiscie. Robila grzanki z lekko wysuszonego chleba, opieczonego na cudowny cynamonowy kolor. W innej sytuacji rzucilby sie na takie jedzenie. Nigdy nie odczuwal napiecia w sytuacjach kryzysowych, ale sadzac po przelewajacych sie w zoladku kwasach, teraz wlasnie cos takiego przezywal. Nie mial pewnosci, czy potrafi przelknac chociaz kes.
Podala serwetki i slodki sos. Bylo jeszcze wczesnie. Zblizala sie siodma i na zewnatrz panowal mrok. Steve mial nadzieje, ze Mary Ellen bedzie spala dluzej, ale wyskoczyla z lozka w chwili, kiedy uslyszala szum prysznica.